dodano: 2009-04-22 19:04 Premiera! Tannhauser w XIX-wiecznym gorsecie
Inscenizatorzy użyli bardzo prostych zabiegów. Scena jest prawie pusta, zaś prawdziwe obrazy średniowiecznej rzeczywistości czyli pielgrzymujący do Rzymu pokutnicy pojawiają się z dala za kulisami. Nawet święto śpiewacze na zamku w Wartburgu rozgrywa się w białych dekoracjach z chórem i solistami w ciemnych czarnych lub brązowych kostiumach. Ostatni akt zaś to ruina całego świata w którym żył Tannhauser.
Nie do końca przekonała mnie ta wizja bo istnieje duży rozdźwięk pomiędzy stosunkiem XIII-wiecznego a XIX-wiecznego społeczeństwa do religii czy etyki postępowania. Rozpusta Tannhausera w grocie Wenus inaczej bolała wcześniej zmuszając bohatera do pokuty i oczyszczenia niż zaledwie przed 150 laty. Także zupełnie odmienna była walka o idee, a to przecież był główny powód zakłóconego turnieju śpiewaków, gdy Tannhauser śmiał się przyznać do namiętności i do zmysłowej miłości.
Wykonawczo najmocniejszym atutem przedstawienia był Chór Teatru Wielkiego przygotowany przez Mariusza Otto wzmocniony Chórem Przyoperowym. Pojawili się także śpiewacy Poznańskiego Chóru Chłopięcego. Znakomicie wypadł Chór Pielgrzymów i inne zbiorowe sceny wokalne, choć chór z II aktu "Radośnie pozdrawiamy szlachetną salę" był zagoniony.
I tu dochodzimy do kluczowej postaci dyrygenta - Eralda Salmierego, który dał się poznać jako bardzo dobry realizator oper włoskich. Tkanka orkiestry w dziełach Wagnera niesie akcję silniej niż piękne arie Verdiego, bo w jej warstwie muzycznej zawartych jest znacznie więcej muzycznych komentarzy. Orkiestra u Wagnera musi być świetna i na dodatek metafizyczna, w przeciwnym razie wysiłki śpiewaków idą na marne. W poznańskiej realizacji miałam wrażenie odczytania partytury, uwertura na premierze zabrzmiała zaledwie ostrożnie. Najlepiej spisały się instrumenty dęte blaszane (hymny, sygnały). Ładnie muzykowali oboista i klarnecista, ale flety - szczególnie w wysokich rejestrach - pozostawiały sporo do życzenia.
Największe pretensje mam do całego kwintetu, który brzmiał płasko, wiolonczele nie potrafiły zdecydować się na porządne unisono a skrzypce wygenerować niebiańskiego dźwięku. Wiele miejsc w których potrzebna była refleksja było niepotrzebnie podgonionych przed dyrygenta.
Tannhauser Mark Duffin śpiewał jasnym, ale zbyt ostro brzmiącym głosem. Zbudował swą postać na skrajnościach - pokazał rozterki bohatera z dużą ekspresją. Michał Marzec (piszę tylko na podstawie I aktu) wydobył wiele niuansów głosem, którego barwa jest bardzo odpowiednia dla partii Tannhausera.
Wenus Katarzyny Hołysz była posągową boginią. Ładnie muzykowała, ale bark wolumenu w dolnych rejestrach spowodował, że pewne frazy były niesłyszalne. Wenus Galiny Kukliny (kusicielska i zmysłowa) była bardzo ciekawą propozycją, na dodatek śpiewaczka pokazała wyrównaną skalę swego głosu. Na premierze Agnieszka Hauzer w roli Elżbiety nośnym, choć nie o wielkim wolumenie głosem potrafiła przekonać nas i do pełnej werwy i do cierpiącej Elżbiety. Liryczny, ciepły baryton Adama Szerszenia czyli Wolframa von Eschenbacha brzmiał bardzo dobrze zarówno na turnieju śpiewaczym jak i w pięknie wykonanej "Pieśni do Gwiazdy".
Pomimo różnych uwag premiera „Tannhausera” była bardzo ważnym i udanym przedsięwzięciem Teatru Wielkiego i stanowiła godną inaugurację IX Polsko-Niemieckiego Festiwalu Hoffmannowskiego.
Alina Kurczewska
(foto: Krzysztof Citak)
|