dodano: 2008-04-30 00:17 Słodko-kwaśny Lionel
W tamtym okresie był tym trzecim z wielkiej trójki wokalistów obok Michaela Jacksona i Prince’a. Także w latach 80. ten kompozytor, pianista i wokalista nagrał klasyczną pozycję w kanonie muzyki rozrywkowej - album Can’t Slow Down. Potem śmierć ojca i burzliwy rozwód z Brendą – muzą odpowiedzialną za powstanie wielu pięknych piosenek - spowodowały, że Lionel Richie usunął się w cień.
Powrócił dopiero w połowie dekady lat 90. próbując - z miernym skutkiem - wpleść do swojej muzyki elementy współczesnych rytmów hip hop i house. Bywało już tak, że jego płyty wydawano najpierw w Europie. Dopiero po sprawdzeniu rynkowych możliwości nowej płyty po roku ukazywała się w ojczyźnie Richiego, w USA.
Bez większego szumu medialnego trafia na półki sklepowe ósmy już solowy album autora jednej z najpiękniejszych ballad miłosnych Hello. To album Coming Home przygotowany wspólnie z kadrą speców od tworzenia przebojów. Na liście są Jermaine Dupri, Raphael Saadiq, Dallas Austin, Seal i szwedzka grupa producencka Stargate. A jednak mimo, że płytę otwiera obiecująco piosenka z pierwszego singla I Call It Love efekt całego albumu nie jest wcale oszałamiający. Kiedy artysta korzysta z typowych chwytów aranżacyjnych i wokalnych współczesnej muzyki r’n’b przestaje być charakterystyczny i wręcz rozpoznawalny jak w nagraniu Why.
Przesympatyczny artysta w bezpośrednim kontakcie sprawia wrażenie, wokalisty który stracił pewność siebie. Jest to o tyle zaskakujące, że ta lepsza połowa piosenek z płyty Coming Home to osobiste kompozycje Lionela Richie. I to one pozwalają bronić atrakcyjności tej płyty.
(Ryszard Gloger)
|