2009-11-11 12:53:49 DESZCZ, CZY OPAD ATMOSFERYCZNY? Samochodzik o którym ostatnio pisałem został mocno przez nas ochrzczony, a dwa dni później kolega odbył nim podróż do Częstochowy, co znaczy ni mniej
ni więcej, że jest ze wszystkich stron zabezpieczony (samochód, nie kolega!) i AC wydaje się zbędne. Niegdyś Szwedom taka pielgrzymka wyraźnie
zaszkodziła, ale też oni przybyli tam w nieco innym charakterze. Współcześnie droga do Matki Najświętszej również nie jest usłana różami, a gęstą
siecią fotoradarów, tak więc zanim pielgrzym dojedzie w końcu do bram klasztoru na Jasnej Górze by złożyć ofiarę, sam już potrzebuje wsparcia i do
starych intencji musi dorzucić nowe, mianowicie żeby znalazł gdzieś, cudownie, te trzysta czterysta złotych, by opłacić karę za swą grzeszną
pielgrzymią jazdę. Tak też się stało w przypadku mojego serdecznego przyjaciela. Wrócił z mieszanymi uczuciami, nadwątloną wiarą i uszczuplony
finansowo. Jedno z dzieci w wyniku choroby lokomocyjnej nadwątliło też nieco świeżość tapicerki o starannie dobranym kolorze. Ja jednak uważam, że
wszystko jest w porządku, bo pielgrzymka ma uczyć pokory a nie powiększać ego. Już butny Szwed się o tym przekonał (choć w nieco innym charakterze).
Mój pierwszy samochodzik nawet nie dojechałby do Częstochowy, miał lewe badania techniczne i stwarzał zagrożenie dla wszystkich. Nawiedzenie nim
Jasnej Góry byłoby więc postępkiem dość bezczelnym, nawet gdyby ocierało się o szalony wyczyn. Pamiętam innego znajomego, który w tym starym aucie
wymieniał jakieś drążki. Gdy siedział w kanale i przyglądał się swemu wiekowemu pacjentowi, nic tylko mruczał i klął, stukał narzędziami w resztki
blachy podwoziowej, jęczał "Jeezzzuuu! Matko boska!" i popadał w melancholię. I on widział potrzebę nadprzyrodzonej opieki nad mym żelastwem. Mechanik
niewiele mógł zdziałać. Kiedyś spotkałem tego mechanika na przystanku autobusowym w Kazimierzu. Miał wyraźną trąbę, przydeptywał rozwiązane sznurówki,
właśnie próbował przypalić papierosa - bezskutecznie. - Cześć, co u ciebie słychać? - spytałem, udając obojętność wobec jego niewyraźnej kondycji. -
Dłubiesz jeszcze w samochodach? - O! - odpowiedział. - Masz jakieś fajki? Weź no, zapaliłbym, a ten. Co tu robisz? A p... ten warsztat! Teraz jestem u
tego, no, w piekarni jestem. - Przypaliłem mu jego własnymi zapałkami, mówię: - W tej piekarni? Widziałem, że oprócz kogutów robicie też jakieś
kaczki, krokodyle. - Nie, nie! - zaprzeczył, jak na jego stan, ostro - To nie są krokodyle. To są te... no, k...!, te, no... aligatory! - zastrzelił
mnie powagą tej subtelności. Odróżnić krokodyla z ciasta od aligatora z ciasta, nie, przepraszam, ale szacunek. Tak, wystarczy rzecz nazwać inaczej, i
mamy nową rzeczywistość. Słoń z ciasta to mamut, ludzik z ciasta to kobieta lub mężczyzna, dowolnie!, samochód z ciasta może mieć silnik, lub nie,
motylek z ciasta to płuca, serduszko to dupeńka do góry nogami, ropuszka to żabka, rybka to pipka, itd, itd. Postmodernistyczna ściema nawet w
kazimierskiej piekarni! Trzeba więc uważać, by za jakiś czas nie wciskali nam, że to nie był najazd szwedzki, tylko wizyta grupy zorganizowanych
szwedzkich mężczyzn poszukujących swej tożsamości. Już na pospolitych bandziorów mówi się w mediach "liderzy środowisk przestępczych". A nie mają na
myśli wyrobów kazimierskiej piekarni. Niestety! Nie chodzi o deszcz, czy opad atmosferyczny. O masz, i znowu zdołowałem!:(
| |