| | Użytkownik: starszy Nazwisko: Witold Król
Konto założono: 2008.05.30 07:01:09
O mnie:
Poprzeczka
Moja córka miała 30 maja urodziny. Z tej okazji trzeba ją odwiedzić. Wnuczki też czekają na dziadka. Tym bardziej, że starsza opanowała jazdę rowerkiem po wybojach i chciała się tym przed dziadkiem popisać. Ostatnimi czasy pogoda jest ładna, więc postanowiłem przy okazji sprawdzić, czy w moim ciele jeszcze jakakolwiek „młodość” istnieje. Samochodem do córki jest około120 km. Ale ja miałem pomysł pojechania do niej rowerem. Wybrałem trasę inną od samochodowej przez drogi, które bardzo dawno nie odwiedzałem. Zaraz…jeszcze najważniejsze. Wieczorem naładowałem zapas akumulatorków do mojego aparatu fotograficznego, bo przecież fotografowanie to moja pasja.
Więc na 3-cią rano ustawiłem budzik. Chciałem wyruszyć skoro świt żeby uniknąć jazdy w upale. Wiem, że już w miarę jasno jest zaraz po 4-tej. Nic nie miałem uszykowane poza napompowaniem kół i przesmarowaniem łańcucha, bo od jazdy w deszczach zaczynał dostawać nie ten kolorek. Zaraz po wstaniu odwiedziłem rowerek w garażu obarczając jego grzbiet torbami rowerowymi. Tak kursując między domem a garażem zacząłem wypełniać torby różnymi przyborami. Torby przecież są pojemne. Tak szykując się i zaglądając do neta czy są nowe wiadomości upłynął czas jakoś dziwnie szybko. Napisałem wcześniej bloga, ale jakoś nie trafił na forum. Planowałem wyjazd na 4.30. Jeszcze wałówka na drogę i do przodu. Patrzę, a tu wiaterek robi się coraz silniejszy. Oceniam, że nie będzie w plecy ale troszeczkę z boku. Patrzę na tego mojego wielbłąda i zmieniam decyzję. Torby rowerowe będą stanowiły za duży opór przy tym wietrze. Więc szybkie przepakowanie do plecaka i tuż przed 5-tą wyruszam w drogę. Jedno sobie obiecuję nie pędzić za szybko, bo ostatnio taką trasę robiłem 10 lat temu. Teraz nie miałem żadnego treningu oprócz codziennej jazdy na rowerze. A chciałbym jak się da jeszcze dzisiaj powrócić do domu.
Ruszam. Z rana trochę zimnawo. Świeże powietrze orzeźwia, ale jednocześnie zimnawo po rękach. Kamizelka odblaskowa z kolei nie przepuszcza powietrza i plecy powoli stają się mokrawe. Jednak taka typowa kamizelka samochodowa to nie jest dobry pomysł. Ale jadę do przodu w kierunku Mosiny. Nagle przejeżdżając przez Puszczykówko ktoś prawie trafił mnie sporym kawałkiem kory. Sama spadła z drzewa … nie….to jest nie możliwe. Więc cofam się i co zobaczyłem. Dzięcioł czarny obrabiał drzewo z kory. Ten to ma siłę zrzucając spore kawałki. Wiem co on potrafi. Mam gdzieś w domu drzazgi jakie on powyrywał z drzewa budując przepaśne dziuple. Ale z jego pracy korzysta też ktoś inny. Obok kuje też dzięcioł duży….. O skubany, to co nie wybierze dzięcioł czarny ten dokańcza. Pstrykam jakieś zdjęcia, ale jak tylko wyciągnąłem aparat ten czarny cały czas chowa się za drzewo. Ale w drogę przez Nowinki w kierunku Czempinia. Droga dobra większości wiedzie przez lasy ….fajnie…to lubię. Licznik pokazuje prędkość między 20 a 25 km/h. Jest OK. Pachną akcje i zaczynają grać pszczelim szumem. Słychać to nawet jadąc rowerem. Ile setek pszczół tam musi być na jednym drzewie jeżeli to słychać. Gdzieś za Czempiniem jadąc w kierunku na Racot spostrzegam na polu pasącą się sarnę. Więc na skraju lasu skręt w pole i drogą leśną w pobliże sarny. Szybko mnie zwietrzyła, bo kierunek wzmagającego się wiatru był dla mnie niekorzystny. Coraz bardziej zacząłem się przekonywać, że podjąłem bardzo słuszną decyzje rezygnując z torb rowerowych. Plecak będący w moim cieniu stawiał na wietrze znacznie mniejszy opór. Kamizelka odblaskowa też już dawno powędrowała z moich pleców na plecak. Jak już stoję to zrobiłem sobie małe śniadanko. Wychodzę zza już dosyć wysokiego zboża, a tam całe stado saren z młodymi. Tym razem udało mi się je dosyć blisko podejść. Trochę zdjęć i powrót do rowerka ponieważ nie chciałem je niepokoić.
Pogoda super. Wiatr boczny, chwilami leciutko z tyłu ,czyli jest dobrze. Co chwilka staję fotografując. W pewnym momencie widzę bociana spacerującego po świeżo ściętej trawie. Znowu postój. Zbliżam się do niego powoli … on mnie akceptuje. Tak tańczymy wokół siebie ze 20 minut. Chcę go przyzwyczaić do siebie, ale koła zataczam coraz węższe. Już chodzimy w odległości 20 metrów. Ale facet w pewnym momencie się zdenerwował moim natręctwem i wystartował. Tylko na to czekałem. Zrobiłem śliczne zdjęcie swoim kompaktem. Oj, gdybym miał jakąś lustrzankę zrobiłbym fajną serię ujęć. Zaraz przeglądając zrobione zdjęcia stwierdziłem, że chociażby dla tego zdjęcia warto było podjąć trud wyjazdu. Wydaje mi się ono wartościowe. A Racot?..oj tutaj trochę posiedziałem. Fajne światło, obiekty tylko fotografować. Jedno mnie tylko zmartwiło. Zakaz wstępu na tereny pałacowe. Powstała jakaś Spółka z o.o. i rządzi się własnymi prawami. Dobrze, że kiedyś wcześniej tutaj byłem i nie było zakazu.
W drogę. Po drodze był piknik nad Jeziorem Wonieść, wiatraki w Osiecznej. Niestety po wjechaniu na drogę Osieczna-Leszno tiry i duży ruch samochodowy. Byle od tego uciekać, ale nie ma alternatywy. Godzina się zrobiła około południowa, a ja daleko w tyle. Mówię sobie koniec fotografowania i takich innych rzeczy. Jeszcze 50 km przed nosem. Więc mocniej naciskam pedały. Zaczynają się telefony czy po mnie nie przyjechać bo już się dowiedzieli że jadę rowerem. Upał coraz mocniejszy. Przypominają mi się młode lata. Licznik oscyluje około 25 km/h. Są momenty że wiatr daje się we znaki i jak jest górka muszę stawać na pedałach ostro redukując przełożenia. Jest dobrze. Zupełnie nie czuje zmęczenia tylko siodełko zaczyna lekko gdzieś tam gnieść. Ale co tam, mam jeszcze tylko 25 km. W zaplanowanym czasie o 13.30 docieram do celu. Wnuczki już czekają przy płocie. Okazuje się, że przyjechała też część rodziny. Więc szybki prysznic, zabawy z wnuczkami, spacer po lesie, wypróbowanie jazdy samochodem terenowym oczywiście w terenie. Godziny lecą. Nie mam szans za jasnego dojechać do domu. Decyzja, jadę do Leszna te około 40 km i dalej pociągiem do domu. Ale rodzina protestuje. Chcą mnie zabrać do domu samochodem. A mój rower. Mówią wrócisz po niego. Żadne moje argumenty do nich nie trafiały … trudno! Szkoda, że nie mogłem zostać do następnego dnia. A teraz wstałem wcześnie i pisze do Was. Dziwne? .. nic mnie nie boli poza może trochę przypaloną przez słonce twarzą.
Życzę Wam też takiej wspaniałej wyprawy. Muszę ją powtórzyć w odwrotnym kierunku. Już powoli ustalam jaką trasą teraz pojadę.
ps
Zdjęć nie potrafię dołaczyc .... nie znajduje opcji
2010-01-29 21:57:31 Bieg do pracy Znowu śniegu dopadało. Na dworze zrobiło się tak jakoś czyściutko, bo nowy śnieg przykrył stare hałdy śniegowe które zrobiły się już brudne. Jak tu
do pracy wyruszyć. Już dzisiaj rower chyba odstawię na boczek, bo pod śniegiem nie widać miejsc zalodzonych. Samochód wyciągać też mi jakoś nie
pasowało. Ulice zajęte przez śnieg i nie ma gdzie parkować. Pieszo trochę długawo się idzie, chociaż do pracy mam tylko 1800 metrów. Wybór padł na
narty biegowe. I dobrze, bo w pracy byłem dwa razy szybciej niż poszedłbym pieszo. Rano ulice nie odśnieżone, więc biegło się pięknie. Po 500 metrach
zrobiło mi się gorąco i trzeba było szalik wrzucić do plecaczka. Całe szczęście, że założyłem cienki skafander. Wszystko było super, oprócz tego, że
jazda w większości odbywała się na twardym terenie (chodniki i jezdnie nie piaszczyste). Nie sprzyjało to wbijaniu się kijka w podłoże. Nie dosyć, że
kijki hałasowały stukając o asfalt, to jeszcze nie dawały dobrego odepchnięcia. Ale w ogólności jazda była przednia. Śmieszyło mnie jak ludziska się
gapili i myśleli co to za dziwoląg zasuwa ulicą.
Gorzej było w drodze powrotnej, bo chodniki w większości odśnieżono. Koła samochodów naniosły sól
na jezdnie, co nie sprzyjało dobremu poślizgowi nart. W jednym miejscu to nawet musiałem zdjąć narty. Inaczej wyglądałbym na tym gołym asfalcie jak
Bogusław Kobiela, kiedy latem ubrany w ocieplacz zasuwał na nartach po plaży w Sopocie.
A jeszcze gorzej jak sobie pomyślę, co też na mój temat
mówią sąsiedzi. Ale chyba już się przyzwyczaili do dziwaka.
|  |
2010-01-22 23:25:34 Awaria Z okazji dnia dziadków dostałem zaproszenie do przedszkola od mojej młodszej wnuczki. Więc jadę sobie moim samochodzikiem. Jest późnawo dlatego jadę
trochę ostrzej niż zwykle. Ale są więksi kretyni niż ja. Patrzę co chwilkę w lusterko wsteczne, a jeden taki leci za mną całym gazem. Wyprzedza mnie i
kolumnę samochodów przede mną, pcha się na trzeciego między tiry. Te uciekają na pobocza aż pryska śniegiem. A on pruje do przodu niczym nóż
rozdzielający dwie warstwy. Cały czas go obserwowałem, bo droga w tym miejscu prowadziła z górki. Nie ujechałem więcej niż 10 km. Nagle poprzedzające
mnie samochody awaryjnie hamują. Ja też, a gość za mną żeby nie uderzyć w mój tył, skręca ostro w prawo i prawie wpada do rowu. Co się stało. A no
stało się. Samochód leży w rowie na dachu. Ten sam, co pruł jak nóż.
Ale żeby atrakcji nie było za mało to? … jadąc z którejś górki
zacząłem hamować silnikiem. Nagle w moim samochodzie coś chrupnęło. Lekko ściągnęło na lewo i dalej jadę spokojnie. W pewnym momencie trzeba było
wykonać zakręt. Kierownica postawiła nienaturalny opór i zaczęły się drgania całego samochodu. Acha ! …. Wbił się śnieg między koło, a nadkole.
Staję, … rzeczywiście. Biorę saperkę i wygarniam śnieg. Jadę dalej i wszystko jest dobrze. Za chwilkę znowu jakieś łup. Oj tego już za dużo.
Znowu staje i oglądam. Nic nie widać. Ruszam …. Stukanie nie ustępuje, a każdy zakręt mówi nie jedź dalej. Już wiem co się stało. Awaria
przegubu napędowego. Ale tam wnuczka czeka. Więc spokojnie 70-tką dojeżdżam do celu. Dobrze, że zostało tylko około 10 km.
Po wjechaniu na parking
osiedlowy obok przedszkola zrobiło trach i się skończyła jazda. Śnieg na parkingu stanowił zbyt duży opór i przegub nie wytrzymał. Ale co tam. Jest
miasteczko, są sklepy i warsztaty. Odbyłem co trzeba w przedszkolu i w miasto. O kurcze! … teraz wszystko jest na telefon. Ale taki telefon co
sprzedawca dzwoni gdzieś w Polskę, żebu mu część dosłali. Jeden oferuje, że przegub może być nawet wieczorem. Co mi to daje skoro w domu to ja mam
taki przegub. Zostawiam więc swój samochód, pożyczam inny i jadę do domu odległym o 100 km.
Szykuje narzędzia i rano wracam pod swój samochód
…. Też dosłownie pod samochód, gdyż trzeba zlać olej ze skrzyni biegów.
Mróz taki sobie jak to dzisiaj, ale co mi tam, jestem cieplutko
ubrany. Powiem więcej, główna śruba stawiła taki opór, że byłem przy jej odkręcaniu upocony z gorąca i emocji czy puści. Dwa porządne klucze
ukręciłem. Dopiero metoda „na chama” coś dała …. Czyli przecinak i odpowiednio duża waga młota. Ostre walenie w śrubę poskutkowało.
Całe szczęście że był mróz, bo przynajmniej śnieg pod kolanami się nie topił. Przy pozycji leżącej wystarczył karton pod plecy. Rach – ciach i
po trzech godzinach samochód był sprawny do jazdy. Oj gdyby nie ta oporna nakrętka byłbym skończył o prawie godzinę wcześniej.
| |
2009-12-02 09:04:19 Podróż pociągiem Jadę sobie pociągiem, i co? Patrzę na podróżnych. Lubię „podglądać” typy ludzkie.
Tym razem jechałem po południowym pociągiem osobowym
tak zwaną elektryczką. Miałem do przejechania około 240 km. Pociąg powoli napełniał się w większości młodzieżą jadącą do szkół położonych w odległych
miejscowościach, o czym świadczyły bagaże napełnione różnego rodzaju artykułami spożywczymi. Zaraz z początku usiadła naprzeciwko urocza młoda
dziewczyna. Super. Może pogadam. Nic z tego. W uszy powędrowały słuchawki MP3-ki. W ręce wzięła komórkę i zaczęła nerwowymi ruchami przebierać palcami
po klawiszach. Ile można wysłać sms-ów. Owa dama klikała bite 2 godziny. Czytałem, ale z zapadającym dniem ciemnawo się zrobiło w tym przedziale, więc
przesiadłem się do sąsiedniego bardziej oświetlonego. Tam też dużo młodzieży. Jakiż to był widok. Prawie każdy z nich trzymał w ręku przez cały czas
telefon komórkowy. Nie było osoby, żeby co chwilkę nie dzwoniła. Jedna kakafonia przeróżnych sygnałów. A to kot gdzieś miauczał, a to słychać było
płacz dziecka, a to karetka jechała na sygnale. Do tego każdy z nich miał słuchawki. Oczywiście każdy grał inną ostrą muzykę. To nic, że mieli tylko
słuchawki i sądzili że tylko oni słyszą. Ja słyszałem jedną kakafonię dźwięków. Na dodatek paniusia siedząca obok jadła jakieś bardzo chrupiące fast
foody i do tego okropnie śmierdzące. Owe jedzenie się kruszyło przy gryzieniu, więc z biustu co rusz strzepywała okruchy na moje spodnie. Gość
siedzący na przeciwko rzucił na stoliczek przy oknie dwie komórki, które odzywały się co chwilkę. On też z nich co rusz wydzwaniał. Jakie to były
płytkie i niepotrzebne „gadania”. Np. „cześć …. Stoisz na bramie’ … tak … to dobrze …. Będę
tam” itp.
Jakże byłem szczęśliwy jak wyszedłem z tego pociągu. Coś mi się wydaje, że wyrośnie nam głuche społeczeństwo, bo jakie
spustoszenie w uchu powoduje 4 godzinne słuchanie głośnej muzyki. A te obyczaje komórkowe?... sam używam od dawna telefonu komórkowego i uważam go za
pożyteczny przedmiot. Ale żeby dzierżyć go w ręce przez 4 godziny?
| |
| |
autor: starszy o mnie kontakt prawa autorskie Podróż
| |