OCENA: 4.86 Skomentowane  
  Kategorie:  O dzieciach, troszkę | Po co pisać bloga? | Skomentowane | Z archiwum pamięci |

Użytkownik:
Gagatka

Nazwisko:

Konto założono: 2008.05.25 10:48:32

O mnie:
Pesymistka w każdym calu. Nie dajcie się zwieść wesołym tekścikom :) Identyfikuję się z Lusy z Fistaszków: "urodziłam się zrzędą, jestem zrzędą i pozostanę zrzędą do końca życia ... Cóż to za ulga!" :) Lucy jest osobą która nonstop krzyczy, jest samolubna, ma zawsze rację i każdego poucza, za dobre rady pobiera opłatę od Charliego Browna - mój niedościgły wzór do naśladowania :P



2010-06-17 13:10:39
Znasz?

"Dym się rozwiewa" Jacka Milewskiego

Każdy rozdział wywoływał na mojej twarzy uśmiech, zadumanie, czasem wręcz głębokie, nostalgiczne westchnienie "ech".

Bohaterowie budzący taką sympatię, że chciałoby się "zasiąść z nimi przy jednym stole", posłuchać opowieści starszych, śpiewu, pogadać, może nawet pomilczeć ...

Podoba mi się, że autor wytknął na łamach książki głupią, niczemu niesłużącą poprawność polityczną, tym, którzy nazywają Cyganów Romami. Sam Cygan, jak się okazuje, nie ma nic przeciwko temu, by takim mianem go określać i się nie oburza, jak Gadzio (nie-Cygan).

Książkę Mileckiego polecam wszystkim uprzedzonym i wszystkim tym, którym w duszy gra (nie tylko "ore, ore" :)

A Cyganie? Cóż - ludzie, jak ludzie ... Czasami może niezbyt czyści (a nasi to wszyscy w białych kołnierzykach?), czasami coś ukradną (a nasi to nigdy siódmego przykazania nie złamali?), ale przede wszystkim: rodzinni, serdeczni, wylewni i towarzyscy (tego akurat NASZYM brakuje).

Warto przeczytać, by ujrzeć, jak dym się rozwiewa.

  Komentarze (1)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2010-06-12 10:23:17
Znasz?

"Trzeszczyki czyli trzeszczące wierszyki" i "Szalony szczypiorek i inne wierszyki szczypiące w jęzorek"; Agnieszka Frączek

Za jednym zamachem ubiję dwie muchy, bo pięknie brzęczą. Normalnie takie musze brzęczenie muszę natychmiast uciszać, ale nie w tym wypadku. Pozwalam im wybrzmiewać, delektując się każdym "brzy", "grzy", "pszy", "szczy, ..... (Wybaczcie to "szczy").

Podczas czytania ubaw aż żuchwa trzeszczy, bo obie książeczki tak samo szeleszczą w treści.

Chrząszcz ze Szczebrzeszyna to już archaizm!

Spróbujcie powiedzieć szybko: łyżka w dżemie grzebie, coraz głębiej grzęznąc w żlebie albo czy straszydła mają skrzydła i czy strzyga strzygła szczygła. Albo moje ulubione: w sukurs przybył kapral Roland!


Ale ale, bez oszustw - głośno i wyraźnie, a nie sobie pod nosem. Bo cała zabawa na nic.

Aż serce rośnie, jaki ten nasz polski język piękny!

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2010-06-10 13:10:55
Znasz?

"Sceny z życia smoków" Beata Krupska

Pewnego ranka, kiedy Antoni kolejnymi ziewnięciami strącał po 123 liście (chociaż nie wiadomo, skąd to wiadomo, bo umiał liczyć tylko do osiemnastu), z potężnym tupaniem nadszedł Wincent Smok (chociaż to nie on tupał a jego biodro). I tak zaczęła się ich przyjaźń, która trwała przez kolejne 14 scen. I tak zaczęła się moja miłość do tych tłustych brzydali z brodawkami na brodach i dyndającymi termosami z gorącą zupą ogórkową na piersiach.

Bo jak tu nie pokochać kogoś kto na powitanie krzyczy "Ile jest 36x36?" I broń boże, nie spodziewa się poprawnej odpowiedzi, jest to bowiem jawny dowód na całkowity brak wyobraźni. I na dodatek gra na Łysym Psie. Tfu, to znaczy, na saksofonie, w którym mieszka Łysy. Co tam robi? Normalnie, jak to pies. Zwłaszcza łysy. Na przykład czyści śpiewające myszy. Czyżby Cię to dziwiło?? Jeśli tak, to dobry znak. Jesteś świetnym kandydatem do zauroczenia się tą książką.

Do tej osobliwej czeredki, dołączy jeszcze kilka oryginałów między innymi: Rysio Kapustnik, Makrauchenia i moja ulubiona bohaterka - ŻABA! Czemu stałam się idolką akurat tak pospolitej postaci? Bo "nikt w lesie nie lubił żaby. Żaba była zielona, miała pryszcze na plecach i wyłupiaste oczy (czyli trochę odwrotnie niż ja). Lubiła mówić o sobie i ciągle się chwaliła (zupełne przeciwieństwo mnie). Ale najgorsze było to, że nikt nie chciał się z nią ożenić. Żaba była starą panną (jak w mordę strzelił, jak ja do pewnego czasu).

Smoki zaakceptowały w końcu nową towarzyszkę, bo jak stwierdził Wincenty Smok, była "takim niewyrośniętym smokiem". I chociaż dokuczały jej okrutnie, wiadomo w końcu, że kto się lubi, ten się czubi. Te ich ciągłe kłótnie i przekomarzanki, jak w starym dobrym małżeństwie, są naprawdę przeurocze i aż żal, że trwają tylko przez piętnaście scen. Żaba, jak to stuprocentowa kobieta, chciała się podobać. Wiadomo. A że miała niezłe nogi, dla podkreślenia ich urody kupiła sobie białe podkolanówki i PEPEGI!

Jezusmaria, nie wiem co to są pepegi, ale żaba jest the best! Zachorowałam na pepegi! I na białe podkolanówki!! Szalone przygody smoków i ich towarzyszy, doprowadziły Żabę do Krokodyla, który zamiast ją zjeść ...... normalnie się zakochał. No, ale ja tu o Żabie, a sceny obfitują też w innych ciekawych bohaterów. Równie szalonych, fajtłapowatych, flegmatycznych, dostojnych, ......, jakich chcecie. Ale ja Wam zdradzać wszystkiego nie będę. Niech sobie każdy sam znajduje swoich ulubieńców - tu wybór duży.

Nie będziecie się nudzić. Ta pozycja zaskakuje z każdym wersem. Bo te duże smoki są jak wyrośnięte dzieci - i tak jak one,co chwila zaskakują. Dla tych którzy jeszcze nie czytali - pozycja obowiązkowa, dla tych którzy czytali - sięgnijcie jeszcze raz!

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2010-05-30 20:37:50
Opowieść o dziewczynce z zapałkami

No, no, jestem pod wrażeniem. Całkiem zgrabna muzyczno - taneczna historyjka wyszła. I ja też zadowolona żem wyszła.

I albo moje pociechy dojrzalsze się stały, albo opowieść lepiej skonstruowana niż spektakl widziany ostatnio, bo siedziały prawie jak trusie.

Tytułowa dziewczynka świetnie dobrana, przystojny młodzian - niczego sobie, zakochana para - raczej przekonująca, łobuziaki i rozchichrane uczennice - też dobrze się spisali.

Warto o tym napisać, bo to dopiero uczniowie szkoły baletowej i na dodatek mieli na scenie słabego sprzymierzeńca - śliską podłogę. Dobrze, że tylko się po niej ślizgali, a nie połamali sobie nóg.

Moje pociechy co chwila komentowały bieżące wydarzenia, doprowadzając pobliską publiczność na szczęście nie do szewskiej pasji, tylko do szczerych uśmiechów.

I tak, kiedy dziewcznynka zaczęła tańczyć, starsza zdziwiona spytała szeptem:

- Co ona robi? Tańczy?? Eeeee, nie umie! - zakończyła tonem znawcy.

Ujawniła też swe dobre serce, chcąc dopomóc nieszczęsnej i podczas gdy bohaterka miotała się po scenie, próbując sprzedać nikomu niepotrzebne zapałki, starsza spytała z nadzieją:

- Mamaa, a my weźmiemy?

Choć znała tę bajkę nie od dziś, chciała odmienić los biednej dziewcznynki. Taka wrażliwa! Po mamie :]

Młodsza za to komentowała wystrój auli, na szczęście dopiero pod koniec występu.

Wiecie, że jedno z malowideł na ścianie wygląda jak mydło?

Nie?? To koniecznie się tam wybierzcie. Najlepiej przy okazji kolejnego występu z udziałem Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus.

I to wcale nie jest old scool'owe, mówię Ci.

Nawet jak się jest częstym bywalcem Mc Donald'sa warto fundnąć dzieciakowi trochę wyższej coolturki.

A może zwłaszcza wtedy?

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2010-03-28 22:06:31
Werther

Oto banalna historia miłosna: on kocha ją, ona kocha jego, ale zaręczyła się z innym. Wszyscy cierpią, wiadomo. Na dodatek ona - uosobienie wszelkich cnót, skoro innemu przysięgała po grób, tym samym do grobu doprowadziła drugiego. W naszych czasach by to nie przeszlo. Jakoś by to załatwili w trójkę, ale gdzie romantyzm?

I właśnie. Tu romantyzmu było pod dostatkiem. Nawet ja, bez cienia tkliwości i tym podobnych farmazonów, ocierałam ukradkiem łezkę.

Śpiewacy targali mymi uczuciami do szpiku kości. Byli dynamiczni i przekonujący nie tylko w słowie śpiewanym ale i w ruchu. I chociaż wiedziałam, że Werther i tak w końcu zginie, to łudziłam się, że może jednak nie.

I tu trochę się skrzywię, bo za długo "umierał". Strzelił sobie w głowę i padł. Dokonało się. Ale kiedy wszyscy już skłonili głowy nad jego śmiercią - zaczął śpiewać. Mało tego, podniósł się i przemieścił na fotel, z którego po chwili zwisnął nieżywy. Acha! Akurat nieżywy. Długo nie mógł się rozstać ze światem, bo jeszcze miał dużo do wyśpiewania. Również na stojąco. Aż wreszcie padł. Nieżywy.
A nie, nie. Jeszcze nie. Dopiero po kolejnej pięknej partii.

Teraz Charlotta. Niby taka cnotka, a się z Wertherem całowała i miłość mu wyznawała. To jak, zdradziła męża czy nie?

A najbardziej intryguje mnie jej rodzeństwo. Ona plus minus, mogła mieć ze dwadzieścia lat. Jej siostra ze dwa, trzy mniej, ale pozostałe rodzeństwo? Dziesięć sztuk drobiazgu?? To w jakim wieku była jej matka??

Acha. I ta zacna dziewczyna wzięła na swoje barki wychowanie tego drobiazgu, bo im rodzicielka zmarła (dla podniesienia dramatyzmu). I jak się szykowała na bal, to w sukni balowej kroiła im chlebek (Charlotta, nie matka).

I tu kurczę, niesmak do wyświetlanego tekstu. Porównałabym to do bryku - marnego streszczenia lektury.

Na scenie wysoka kultura, a na górze chłam. To pasowało jak nie przymierzając wół do karety.

Trochę brakowało mi też typowego dla Werhera symbolu - żółtej kamizelki, ale się tego tak bardzo nie będę czepiać.

Żeby nie kończyć minusem, bo opera podobała mi się mimo wszystko - urzekła mnie scenografia. Bardzo realistyczna, moim zdaniem.

I oczywiście śpiewacy - całą swoją grą.


  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2010-03-27 22:49:47
UnderGroundFly

Właśnie wróciłam z koncertu. Wypaliłam chyba ze dwieście papierosów (biernie, ma się rozumieć, ale to gorzej, jak słyszałam), w uszach mi piszczy i uczucia mam mieszane.

Przede wszystkim nie podobał mi się support. Zespół Instynkt zagrał dwa utwory i moim zdaniem o dwa za dużo. Najfajniejszy był u nich metronom, przy którym się dostrajali.

W ogóle wkurzało mnie, że po dwóch godzinach strojenia, nadal coś technicznie nie grało. I kiedy UGF zaczęli grać, a ja się wreszcie ucieszyłam, że Impuls zszedł ze sceny, to i ci przerywali, bo "halo, halo, klawiszy nie ma!" Zaczynają utwór od nowa, ja od nowa zaczynam się bujać, a tu znowu przerwa: "Basów nie słychać!" No, żesz kurdę. Ja rozumiem, że koncert za siedem zeta, ale niech będzie.

Mnie laikowi nawet te braki nie przeszkadzały, bo ich nie słyszałam. Więc mogli jechać z koksem bez czegośtam.

I pojechali wreszcie. Wokalista, jak ta szalona pchła skakał po scenie, czochrał owłosienie, wieszał się na statywie, tulił się do niego i w ogóle był bardzo ekspresyjny. Mnie się podobało. Momentami wyglądał jak nadmuchana lalka, szarpana porywami monsunu z prawa na lewo i z lewa na prawo. Aż dziwne, że statyw to wytrzymał :)

Na widowni nie więcej niż 30 osób, a oni grali jak dla 300. To też mi się podobało.

Wokalista szalał, basista był w swoim świecie, a gitarzysta momentami wyglądał jak Tofik z kabaretu Ani Mru Mru. Perkusisty nie widziałam.

Koncert kameralny i to był plus. Minusem było "granie do kotleta" (ale to nie wina zespołu, broń boże!) Część słuchaczy była po prostu przypadkowa i zupełnie niezaangażowana w odbiór. A przy takiej ilości to chyba widać ze sceny?

Mniejsza z tym. Nie mój cyrk nie moje pchły.

Ale chyba na tego typu wyjścia zabierać się z grupą ludzi. Czułam się tam trochę dziwnie. Jedyna niepijąca, niepaląca i w dodatku sama.

  Komentarze (2)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2010-03-22 11:19:14
Dzięki, Panie Boże

"Bal u Pana Boga. Pieśni o śmierci i przemijaniu” to niepowtarzalny spektakl muzyczny, na który składają się: utwory Stanisława Wyspiańskiego, Jacka Kaczmarskiego, Wojciecha Młynarskiego, Ernesta Bryla, Jana Jakuba Kolskiego , Agnieszki Osieckiej, Zygmunta Koniecznego i wielu innych autorów, porywające interpretacje Joanny Słowińskiej i wirtuozeria Jarosława Bestera - tyle z cudzej wypowiedzi. Teraz ja.

Z tym "spektaklem" to bym nie przesadzała, lepszym określeniem byłby chyba recital. Po pierwszym utworze zapadłam się w fotel i pomyślałam sobie, "Panie Boże, przy takich utworach to se nie potańczymy", że nie wspomnę o wybijaniu taktu nóżkami. Toż to tylko siedzieć i się trwożyć a nie balować!

Ale z utworu na utwór było coraz lepiej i już by się nawet w tango poszło a raz to i do walca można by się dać porwać, gdyby kto zaproponował. Ale niestety na widowni amatorów tańca nie było.

To po co przyleźli na bal, ja się pytam?!

I nawet z klaskaniem mieli problem, bo jakoś się nie potrafili wbić w moment bicia.

Słowińska głos ma jak dzwon i mimo tego, że nie wszystkie pieśni przypadły mi do gustu, to jest czego pozazdrościć.

Jak ja bym chciała umieć się tak drżeć! Uch, aż ciary przechodziły. Super.

Jeden numer był raczej z klimatów konkurencyjnych do niebiesich, bo taki raczej okudżawowski. Od razu wyobraziłam sobie zadymioną knajpę, kieliszeczek wódki i splecionych w uścisku mężczyzn, pochylonych nad stołem i popłakujących nad swą umęczoną dolą.

No, taka wizualizacja pod wpływem, choć nie zrozumcie mnie opacznie; nic nie piłam ani przed, ani po ani tym bardziej w trakcie.

W końcu na balu u Pana Boga nie wypada.

Ale wiecie co? Ja to bym też tak tym "balem" nie epatowała. Ot, raczej nasiadówka, bo nawet nie prywatka. (Czy w dzisiejszych czasach urządza się jeszcze prywatki?)

I pewnie się teraz zastanawiacie: podobało mi się w końcu czy nie. A i owszem. Kupiłam sobie płytę nawet.

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2010-03-20 11:40:35
3,5 h za 35 zetA

Poszłam, jak to się mówi z głupia - franc, bo akurat wieczór miałam wolny.

Była ustawka między kabaretem Słuchajcie i kabaretem Jurki. Oba zeżarły swoje baby i występują sami. Trochę szkoda, ale ze stylu im nie ubyło.

Organizacyjnie wyglądało to tak: skecz, improwizacja, skecz, improwizacja.

Ale z tą improwizacją coś było nie teges. Mam podejrzenia, że była reżyserowana. Bo, na ten przykład, chciałam, żeby zaśpiewali o miłości do chomika i nie zaśpiewali. A niechby nawet o miłości do kota. Że nie wspomnę, że do jednego z widzów. Też bym do niego nie spiewała, fuj fuj.
Ale do chomika??

Zaśpiewali o miłości do sprotu i dup. Oooo, przpraszam za wyrażenie. Nie ja o tym śpiewałam, wiec nie do mnie skargi i wnioski.

Było - nie było, wyszło fajnie. Jurki zaśpiewały o miłości do prezydenta i jego jaj. Ale mogłam źle zrozumieć, więc się tego sztywno nie trzymajcie.

Dwugłowy profesor - specjalista ginekologii, wyłuszczył nam problem podatków i jak to się ściśle ma do jego nauki.

Poznaliśmy wreszcie, a przynajmniej większa część publiczności, tajemnicę narodzin dziecka. I! Spec odkrył kulisy tajemnicy, odpowiadając na nurtujące pytanie: Kto jest ojcem Maleństwa z Kubusia Puchatka.

A dwugłowy profesor psychiatra wyczerpująco wyjaśnił złaknionej wiedzy publiczności, skąd się biorą tiki.

Słuchajcie zabrali się za profesjonalny podryw. I, kurczę, choć smierdzieli cebulą i czosnkiem, spodnie mieli podciągnięte pod pachy i popuszczali w gacie - mieli branie :) Dacie wiarę??

Cóż ja się dziwię! W końcu "każda potwora, znajdzie swego amatora".

Sasza z Jurków też o mało nie wylądował z jakąś widzką. Ale sam się zaoferował. Ona coś z mężem chyba miała niefajnie, to się chłopina zaangażował. Później zapomniał, bo ofiarował się innej, jako dodatek do beczułki z piwem (Od kiedy to beczułki są kanciaste?). I czy to ta inna była młodsza, czy beczułka przeważyła, grunt, że o wcześniejszej propozycji zapomniał.

Było mokro, było zabawnie, choć szału ciał nie było - za mało świrów na widowni.

Osobiście lubię oba kabarety, więc trudno mi się było zdecydować w głosowaniu i dałam ex aueqo. Wiem, marna to ocena. Ale co poradzę?

Po konkusie gościnnie wystąpiła Grupa Rafała Kmity. Niestety ze starymi kawałkami. Wiem, wiem, na żywo to co innego, ale jak już znasz puentę i w ogóle: od A do Zet, to nawet na żywo nie robi to już takiego wrażenia.

Tu też nastąpiły zmiany w składzie grupy. Nie występuje już z nimi Sonia, ale tak jak to miało miejsce w poprzednich zespołach - nie umniejszyło to uroku i tej grupy.

Moje ulubione skecze, to te z serii "Wpuszczeni w kanał". Sklep z urnami na prochy też uważam za zabawny. Głównie za sprawą występującego w nim aktora, który wg mnie grał najlepiej. Z braku telewizora nie jestem na topie, ale wydaje mi się, że to też nowy "nabytek" grupy. Wybacz, Krzysiek, wiem, że chciałeś być najlepszy, ale dla mnie imię to nie argument :)

A propos. Krzysztof Daszczyński miał pretensyjkę do Marcina Kostaszuka z Głosu, że źle o nim pisze w swojej rubryce kulturalnej. Hmmm. Jak nie można dobrze, to chyba dobrze, że w ogóle? Nie wiem, nie znam się. Ale w szoł biznesie tak to chyba funkcjonuje?

P.S. Sprostowanie. Z pewych bardzo pewnych źródeł dowiedziałam się, że improwizacje kabaretów rywalizujących były niczym innym niż li tylko improwizacją w najczystszej formie.

I bardzo dobrze! Ale jak będziecie chcieli posłuchać o miłości do chomika, to się nie łudźcie ;)


  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2010-03-16 08:29:10
Mówią jej Małgośka, nie wiem czemu

Kto nie zna Maryli Rodowicz śmieeerdzi jaaajkieem!

No, bo jest kto taki?! I możecie sobie gadać, że ona biesiadna, ja mam to za nic. Dla mnie jest gwiazdą.

Sorki, że tak chrypię, ale "nieeeeeeeeech żyyyyyyyyyyyyyjee baaaaaal!" musiałam wydrzeć z płuc i gardzieli. A i wobec innych nieśmiertelnych kawałków nie mogłam pozostać obojętna, więc próbowałam przekrzyczeć rozentuzjazmowany tłum.

No, dobra - tłumek. Na arenie w Arenie sporo miejsca jeszcze było. I dobrze, bo jeden na drugiego nie właził, ani nie skakał, jak dajmy na to na Madball'u w Łodzi. Pełna kulturka.

Tyłeczki się kręciły, łapki żwawo wyskakiwały w górę, brawa biły aż wióry leciały i wyznania miłości, może nie strumieniem, ale leciały.

Maryla wiadomo - wulkan energii! Chociaż interakcja z widownią była znikoma, szkoda. Na bis były tylko dwa utworki, też wielka szkoda. Chociaż był bonus - szczęściarze mogli wskoczyć na scenkę i wspólnie oddańczyć salsę. Ja się nie pchałam. Za daleko stałam. A zresztą, pewnie gdyby mi się udało z radości i przejęcia poplątałabym nogi i niechybnie zleciała w tłum, który nie wiem czy byłby chętny do łapania. Raczej wątpię. Dlatego nie ryzykowałam.

I tak cud, że dotarłam na sam koncert. Ale to już odmienny temat.

------------------------------------------------------------

P.S. "Jest cudnie" to nowa płyta Maryli. I muszę przyznać, że jestem zaskoczona pozytywnie. Jest nastrojowo, jest lirycznie, jest w co się wsłuchać, bo teksty pisali, m.in. Magda Umer, Muniek Staszczyk, Kayah, Janusz Kofta,Katarzyna Nosowska.

No, co Wy na to?! Ja się zasłuchuję i namuzowywuję. I biorę sobie do serca,zwłaszcza słowa piosenki "Ech mała".

Do słuchania marsz!

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2010-01-25 21:06:37
Renta Przemyk

Za wcześnie przyszłam. No, dobra, oni zaczęli później, a że lubię Renatę, niech będzie na mnie.

I nie uwierzycie - od razu był Odjazd. Noo, niektórych pod koniec tak wzięło, że też mieli odjazd. Nagle ni z gruchy ni z pietruchy, zrobiło się zamieszanie i zaczęło się pogowanie. Pogowali: Gibbon, Neandertal i Małpa.

Posypało się szkło. Jeszcze chwila a posypałyby się zęby. Gibbon wykrzyczał nawet: Renato, czy ci nie żal ... zdzierać gardła?! Taka aluzja do nas smutasów niepogogasów. Ale Renacie żal nie było i dalej pięknie się darła. Z każdą piosenką publiczność reagowała żywiej.

Przy czwartym utworze, takiej a la cygańskiej, że, wiecie, nic tylko kastaniety i tamburyna w dłoń i dawaj-że przygrywać do wtóru - słuchacze ożywili się znacznie i falowali ostrą falą dół-góra, dół-góra w rytmie rym cym cym. Dla mnie super! Najlepszy utwór.

Renata oprócz tego, że się darła, zwisała wdzięcznie na statywie i zmieniała płaszczyznę. Ale co się działo po zmianię nie wiem, za mała jestem. Nie widziałam.

Widziała m za to pozostałych muzyków: dwóch w czapkach, dwóch łysych i jednego po środku (tzn. ani w czapce ani łysy i na dodatek na uboczu). Ale nie wiem, czy to ma dla kogoś jakiekolwiek znaczenie.

No, i założę się, że jednym ze "smutnych panów ćwiczących pokera" był akordeonista. Uśmiechnął się dopiero przy zejściu ze sceny. Hmmm, daje do myślenia.

Było fajnie. Mnie się podobało, gibbonowi się podobało, nawet takiemu jednemu przede mną , co poczuł nagle bluesa (choć nie było nic w tym stylu) i przygrywał solówki na wyimaginowanej gitarze.

A. To może kogoś zainteresuje. Na sali był Grabarz. Ale nie był potrzebny. Nie wiem w ogóle skąd pomysł, żeby na koncerty tego typu ściagać grabarzy.


P.S. Zanim posypie się grad skarg i zażaleń, koryguję zawczasu: "Na sali był Grabaż" :)

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2009-12-04 09:59:27
Dominik Księski

... grał niedawno w Blue Note i niestety wyszłam z koncertu wkurzona z postanowieniem, że już nigdy do BN nie pójdę.

I to nie ze względu na wykonawcę, broń boże!

Przyjaciel artysty poinformował nas na wstępie, że p. Dominik ostatnio grał w górach przy ognisku dla niedźwiedzi.

I muszę przyznać, że wolałabym takie okoliczności przyrody, a nie zadymioną knajpę i chichoczących głupków, siedzących kilka stolików dalej.

I te nasilające się z minuty na minutę niedogodności sprawiły pewnie, że i muzyka mnie nie do końca przekonała.

Lubię Wysockiego w oryginale i w przekładach, dlatego pewnie nie przypadło mi do gustu tłumaczenie D.K. "Piosenki sentymentalnego boksera".
Zdecydowanie bardziej podoba mi się przekład Młynarskiego, zabrakło "Koni" - sztandarowej pieśni rosyjskiego barda, a przede wszystkim charyzmy wykonawcy.

Dla mnie pieśni, głównie Wysockiego powinny porywać, a wszystkie były wykonane na "jedno kopyto".

Sztandar niewyjęty pozostał w mojej torebce. A chciałam nim powiewać, szaty drzeć, wódkę pić. A mogłam się co najwyżej na krześle pobujać nieznacznie. I kurczę, wykonawca nawet chrypki nie miał :(

  Komentarze (1)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2009-06-17 09:38:38
Bossa Noga

...... już nie istnieje, ale, ale ...... Julia Mikołajczak, solistka tej grupy, nadal śpiewa i to jak!! Byłam, przeżyłam i na nowo się zachwyciłam recitalem.

Było inaczej niż w Bossej Nodze, ale serce rosło, nogi pod stołem szalały, ciałko się ruszało. I nawet chciałoby bardziej, ale wiecie, trochę siara, bo inni spokojnie siedzieli, grzecznie klaskali, to co się będę wyrywać przed szereg?

Ale się chciało, oj, jak się chciało. Bo takie piosenki leciały, takie teksty i taka muza, że aż włosy dęba stawały, a to w moim przypadku znaczy, że było fajnie.

No i śmiechu też co niemiara, bo to w końcu artystka kabaretowa. I ten głos, ech! Jak ja lubię sobie z nią razem wyć :) Mam nadzieję, drodzy sąsiedzi, że mi to wybaczycie, końcu muszę gdzieś dać upust swoim emocjom.

No, to idźcie, ruszcie się ludzie, nie gnuśnijcie w domach, kiedy taka muza rozbrzmiewa! Acha i bierzcie róże. Nadają się do tanga. Można je sobie albo partnerowi (albo komukolwiek) wetknąć w ... zęby, i ruszać w tany między stolikami - ta ram tam tam!

P.S. Były CZTERY bisy. To chyba o czymś świadczy? Przy czwartym, artystka powiedziała z przekąsem: - Proszę Państwa, ale to już naprawdę ostatni raz. Przecież to już jest nie do wytrzymania :D

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2009-06-16 22:09:43
Agnieszka Duczmal dzieciom?

Jak ukulturalniać, to ukulturalniać już od najmłodszych lat, więc spakowałam rodzinkę do wozu i ziuu na koncert (mimo stawianego oporu).

Dzień Dziecka uczcimy jak należy. Nie żadnym durnowatym prezencikiem, który i tak zaraz pójdzie w kąt, tylko czymś duchowym, co pozostanie w pamięci na lata, hehe.

Jeszcze się nie zaczęło, a już mnie dzieci pytały kiedy koniec i czy już idziemy.

Mąż wznosząc zmęczone, wołające o pomstę do nieba oczy, dawał do zrozumienia, co o tym wszystkim sądzi. I tylko powaga miejsca powstrzymała go od stukania się i mię w czółko.

Zrobiło się jeszcze poważniej, kiedy niczego nieświadomy widz z synkiem, poprosił starszego jegomościa o możliwość przejścia do kolejnego rzędu. Uuuu, wszyscy naokoło zostali uświadomieni, że tak się nie postępuje, że to nie wypada, że "czy nikt pana tego nie nauczył??!!" i tak przez jakieś dwie niekończące się minuty.
W końcu przepuścił, bo widz nieugięty był i stał.

Zaczęło się. Zagrzmiały brawa i kolejne pytanie: Mamaaa, idziemy?! a wraz z nim syki z tyłu i przodu. To pokazuję latorośli jak pięknie tańczą baletnice i nawet bujam się w rytm Suity "Z czasów Holberga" - cz. I., choć sama do muzy jeszcze się nie przekonałam. Ale dobrze będzie, myślę sobie. Rozkręcą się. Choć raczej nie miałam na myśli swoich dzieci, które coraz dynamiczniej przemiesczały się między siedzeniami i rzędami.

Jakaś spóźniona dama zaczęła mi syczeć na dziecko, żeby było cicho, bo ona "przyszła tu posłuchać"! To niechby się wybrała na koncert dla dorosłych i to najlepiej niespóźniając się, nie?

No, dobra, ale gdzie jest moje dziecko?? Acha, w przejściu. Tańczy z nowopoznaną koleżanką, którą matka bezskutecznie próbuje usadzić na swoich kolanach.

Aaaa, to pięknie, bo już myślałam, że to moje takie "nieobyte".

Tymczas em jegomość - wychowawca, o którym pisałam wcześniej, zaczął rzucać gromami w moją stronę. Bo, co: nikt mnie nie nauczył jeszcze jak się zachowuje w FILHARMONII??!! Że się nie pozwala dzieciom stawać na fotelach, że się nie pozwala dzieciom siadać na poręczach owych, że się nie pozwala dzieciom, żeby sobie pozwalały, hę??
Takie miał oczy i tyle z nich wyczytałam, nawet w nie nie patrząc.

Żeby nie było: Japonki się spodobały, Aria Torreadora, nie mogła się nie spodobać, choć nie wiem, czy akurat dzieci zauważyły, ale chyba tak, bo były wachlarze, to jednak tak. Dobre i tyle. Tylko czy to będzie wspomnienie na lata, ....?

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2009-06-08 21:09:25
Ciemnota w średniowieczu, czyli ja na festynie archeologicznym w Lądzie

Przyznam się bez bicia – zrobiłam z siebie głupka. Najpierw próbując nakłonić dziecko, żeby weszło do średniowiecznej chaty. Dziecko nie chciało, twierdząc, że tam jest wilk.

Usłyszał to przebrany uczestnik festynu i wyciągnąwszy białą broń (na ewentualnego zwierza), zobowiązał się dziecię do chaty wprowadzić. Dziecię nadal się bało, może nawet bardziej niż wcześniej, więc tłumaczę łagodnie:

- Nie bój się, rycerz cię obroni.

Na te słowa rycerz zareagował, uświadamiając mnie - ciemnotę, że on jest wojem.

- Widzisz, mówię, mamie się pomyliło – wój ci pomoże.
Hmm, coś mi tu nie gra i to nie tylko zdziwiony wzrok średniowiecznego dżentelmena.

- Mów mi wuju! – mówi wreszcie rozradowany, wybawiając mnie z językowej rozterki.

- Wuj woj, fajnie! – cieszę się, że gafa zażegnana i prawie rzucamy się sobie w rodzinne objęcia.

To jednak nadal nie rozwiało moich wątpliwości, którzy to wojowie, a którzy rycerze i po chwili popełniam następne faux pas, nazywając kolejnego nie tym mianem co trzeba.

- Kurdę, mówię rozeźlona, widzę kolczatkę, to myślę, że rycerz!

Ech, niedobrze, niedobrze :(

- Kolczatkę mają psy! – słyszę słowa wysyczane przez zęby i zgrzyt wyciąganej broni. – My mamy kolczugi.

Mąż szybko się ode mnie odsunął, twierdząc, że nie zna „tej pani”, a ja za chwilę za nim świńskim truchtem, nie czekając aż mi głowa spadnie. Głupia to głupia, ale własna.

Rycerzy zobaczyłam wreszcie na bitwie. Bronili dzielnie grodu.

Huk z armat(ki) i pisk niewiast, rozdzierał ciszę, świst strzał krzyżujących się w locie – powietrze – zaczęło się widowisko.

Największe emocje moich dzieci wzbudziło porwanie niewiast tańczących pod grodem. Bo przecież, jak porwali, to będą ślubować. Nie wiem, skąd takie skojarzenia, ale co chwila pytały kiedy wesele i czy zostajemy ;)

Barwnie i kolorowo było. Długie, kolorowe suknie średniowiecznych dam wszelkiego stanu, mieszały się z czernią sutann miejscowych zakonników i kolorowymi strojami zespołu Schola Cantorum Inovroclawiensis.

I weźcie teraz wytłumaczcie dziecku różnicę między księdzem a księciem!

Ja mówię pas. Dość kompromitacji na jeden dzień.

  Komentarze (3)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2009-06-07 18:14:52
Kolorowe emocje

Poszliśmy, a jakże! Bardzo fajna akcja. Dzieciaki, okutane w pelerynki od razu rzuciły się do pędzli i dawaj, oddawać się sztuce.

W szale artystycznej ekspresji zapomniały o narzędziach roboczych i tworzyły rękami, na końcu same stając się dziełem sztuki - upaćkane od stóp do głów.

Z kolorowych emocji pozostała czarna rozpacz i pytanie: kto domyje całe to umorusane towarzystwo?

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2009-05-18 13:57:26
Z przytupem

Było klasycznie, rockowo, kabaretowo, teraz będzie ludowo. Hej!

Znacie "Kolorowe Nutki"? Jak macie w domu przedszkolaki, to znacie (albo i nie).
Ja poznałam dziś w Auli Uniwersyteckiej. I powiem Wam, że bardziej interesowało mnie to, co na widowni, niż na scenie i vice versa. To znaczy, widownię też bardziej interesowała ona sama.

Przy Krakowiakach było jeszcze dość nudno. Mam na myśli poczynania obiektu moich obserwacji.

Przy drugim numerze, prezentującym dawne zabawy z okolic Środy Wielkopolskiej, powoli następowało poruszenie, a wraz z ich intensywnością, niewybredne komentarze, typu:
"o nieeeee, jeszczeeeee?", "jeszcze, łeeeee", "o, koniec już? koniec?!" "ale to głupie" :/

Kujawiaki też nie zdobyły sobie większego uznania. Poznałam to po komentarzach mojej małej towarzyszki, która zaproponowała:
- Ej, jak nie chcesz słuchać, to się połóż. I sama uwaliwszy się w całej głębokości fotela, pokazała swoją głęboką niechęć do twórczości ludowej.

Chłopców ten występ zainteresował nieco bardziej, a to ze względu na stroje w barwach czerwono - niebieskich, które obudziły w nich oczywiste skojarzenia.
- Zobacz - mówi jeden do drugiego - same Supermeny. Też sobie zrobimy takie stroje.
- Ale ten jeden to jakiś mały :(
- No, ale tamten olbrzymi!
- Ja nie klaszczę - zbuntowała się dziewczynka, której występ Supermenów nijak nie poruszył.

Za to reszta widowni poruszała się coraz dynamiczniej, nie bacząc na strogie spojrzenia swoich opiekunek.

Dzieci prezentowały uzębienie lub jego brak w potężnym ziewaniu, dłubały namiętnie w nosie, bawiły się w papier/ nożyczki/ kamień, klaskały z impetem waląc się otwartą dłonią w czoło, ....

Przy poodpustowej muzie z okolic Kalisza, usłyszałam zniecierpliwione: "chustkę, bo mam kozę!" i "słyszałaś? Ktoś zrobił chrrrrr".

Dzieci coraz bardziej pogrążały się w swoim żywiołowym świecie i nie zrobiły na nich wrażenia nawet słowa piosenki:
"zostaw chłopaku, boś jeszcze młody
weź moją siostrę, też pięknej urody"
czy coś równie bezsensownego :)

Góralskie przytupy wyzwoliły w moich towarzyszach z tyłu pokłady, głęboko ukrywanej do tej pory, energii i przesunęli mnie razem z fotelem o pół metra do przodu.

Na szczęście dla wszystkich był to już KONIEC :) Panie przetrwały, dzieci nie rozniosły Auli. Następne spotkanie za pół roku. Uff!

  Komentarze (1)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2009-05-06 10:18:48
Impreza na całego

Wybrałam się wczoraj z dzieciakami na Festiwal Piosenki Przedszkolnej. Nie po to, żeby śpiewać, ma się rozumieć. Nawet tu bym się nie zakwalifikowała, choć ponoć "śpiewać każdy może".

Normalnie, zabawa prawie jak w kabarecie. Na początku były, niestety, śliwki robaczywki, bo pierwszej dziewczynce nie włączono mikrofonu i się biedna dziwiła, co tak cicho.

Drugiemu uczestnikowi w połowie piosenki skończył się podkład muzyczny, ale był dzielny i dał rade. Zaśpiewał a capella, choć przez łzy.

Jeden z chłopców wszedł smutny na scenę, zaśpiewał wesołą piosenkę, jakby to był marsz żałobyny, z tą samą miną odebrał nagrode, a przy odbieraniu nagrody głownej, był niemal przybity. Nawet drugi miś nie poprawił mu humoru. Zapytany, czy się cieszy, bo wygląda, jakby bardzo :), odpowiedział zupełnie szczerze, że nie :D

Kolejna mała uczestniczka zapytana o to, czy wie co nam zaśpiewa, odpowiedziała z rozbrajającą szczerością, że nie, wyzwalając spontaniczną salwę śmiechu. Konferansjer jej podpowiedział, wiec zaśpiewała oczywiście pięknie.

Jeden z młodszych uczestników ułożył się wygodnie w kąciku sceny i znudzony próbował spać. A za chwile wywołany do mikrofonu rozpłakał się ze strachu. Wszyskto skończyło się pomyślnie, bo jednak dał się namówić na występ, choć pierwszą zwrotkę musiała zaśpiewać mama :) Właściwie, to ona też powinna zostać nagrodzona, bo to nie takie proste - wyjść i sobie, tak, po prostu zaśpiewać do mikrofonu, bez wcześniejszej terapii psychologicznej.

Podczas, gdy jury debatowało, na scenę weszły starsze solistki. I z piosenki przedszkolnej zrobiła się dyskoteka. Dzieciaki, znużone długim siedzeniem, uwolniły pokład trzymanej na wodzy energii i ryszyły w tany.

Było fajnie. Co tu dużo gadać.

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2009-05-03 21:20:01
Słuchajcie

Oczywiscie wejsciowka Radia Merkury i znowu najpierw podchody z mezem, ktorego na kolejna impreze zaciagnelam sila. Ten zawsze broni sie zadnimi lapami, bo za pozno, bo to pewnie nie smieszne bedzie, bo, bo, bo ........

Przyznam, ze sama znalam ich glownie z piosenki "O Ani", ktora katowalam swego czasu wszystkich naokolo i przekonywalam meza, ze spoko, damy rade, malo wystepuja w TV, to pewnie zobaczymy cos nowego.

No i bylo swietnie. Z krzesla ze smiechu nie spadlam, ale lzy mi ze smiechu lecialy i musialam co chwila okulary zdejmowac. Dla dobra jednej ze scenek, poswiecilam nawet cukierek meza, rzucajac go na scene, a potem musialam sie dzielic swoim, ale czego sie nie robi dla sztuki :D

A potem caly wieczor mowilismy do siebie tekstami ze skeczow. I pewnie znowu sie wybierzemy, jak beda w Poznaniu. Moze znowu wujek Merkuriusz fundnie wejsciowke :D

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2009-05-03 21:16:38
BACH

Wodecki spiewal: "Zaaacznij od Baaacha, la la la, la, la, la". No, to zaczelam. Najpierw wysepilam wejsciowke od Radia. Dlugo nie sepilam, swoj honor mam. Pare sygnalow i juz.

Nastepnie postanowilam uszczesliwic dobra nowina meza. Z tajemniczym usmiechem oznajmilam mu, ze mam dla niego superniespodzianke, zeby nic sobie na ten termin nie planowal i ladnie sie ubral.

Maz spanikowal i w te pedy udal sie do Netu, zeby sprawdzic, co, gdzie, kiedy? Nic nie znalazl (tryumfalne cha cha cha). Po kilku godzinach sie zlitowalam i powiedzialam zdawkowo - Filharmonia.

Uuuu. Co sie dzialo. No, to uspokajam. Spokojnie, to tylko Bach, klasyk taki, bedzie fajnie, zobaczysz.

Obdzwonilam znajomych, zeby sie pochwalic jacy to my och i ach kulturalni. Tak, tak, na TEGO Bacha idziemy, yhy - cierpliwie tlumacze.

Mimo staran, nie wzbudzilam w znajomych cienia zazdrosci. Raczej litosc dla meza :/

Dobra, mysle sobie. Siedzcie sobie w domach, a my zazyjemy i tak kultury wyzszej, bez waszej zazdrosci.

Nadszedl sadny dzien. Maz zamiast szykowac sie radosnie do spania, krzata sie z mina cierpietnika po chalupie i probuje wyslac ze mna kolezanke. O, co to to nie, kuchasiu (jak powiada Krol Bul) - to bedzie nasz wieczor. Bedziemy napawac sie Bachem!

Maz, rad nie rad, wbil sie w garniturek komunijny, ja w cos luzniejszego (choc duzo bym dala, zeby choc w sukienke slubna sie zmiescic) i jedziemy - cierpiacy i radosna.

Wchodzimy dumni i bladzi (maz raczej zalamany i niewyspany, ale udaję, ze jest inaczej) do Auli Uniwersyteckiej. Powiaalo kultura.
Trzymamy sie mocno za rece, zeby wiochy nie narobic i nie zaczac sie slizgac (wiecie, ze zmeczenia/ radosci rozne rzeczy czlowiek robi). Wiec kroczymy dostojnie do sali. Siadamy. Maz walczy z opadajacymi powiekami, ja czekam z radosna niecierpliwoscia. Wchodzi orkiestra. Wyciagam szyje, zeby lepiej slyszec.

I teraz pewnie zabija mnie wszyscy melomani (moze tylko smiechem, ale zawsze), bo oto okazalo sie, ze TO NIE TO!
Ze miala byc orkiestra! Duza! Feeria dzwiekow, ekstaza i uniesienie, a bylo takie barokowe pitolenie na fujarkach i troche rym cym cym na skrzypeczkach.
Phi! To ma byc FILHARMONIA?! sie pytam wzrokiem. A maz nic. No, to go trancam, a ten fuka, ze mam mu nie przeszkadzac. Zasluchalo sie biedactwo.

Do dzis nie wiem, czy sluchal, bo jak juz byl, to sluchal, czy tez moze sie autentycznie zasluchal.

Jak to muzyka potrafi czlowieka zadziwic. Wlasnego meza trudno poznac.

  Komentarze (1)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2009-05-03 21:15:24
AUTOPOLKI szaleją

Oczywiscie wejsciowke dostalam od Merkurego, wiec zanim pojechalam, juz bylam szczesliwa. Szostym zmyslem wyczuwalam, ze to bedzie fantastyczny dzien i nie pomylilam sie ani troche :D

W dniu szkolenia padal deszcz, a mnie to ucieszylo podwojnie, bo po pierwsze nie musialam w taki dzien siedziec w domu z marudnymi dziecmi (wiadomo przeciez, ze w czasie deszczu dzieci sie nudza:), a po drugie, bo warunki beda naturalnie utrudnione, a mamy przeciez szkolic jazde w utrudnionych warunkach.

I tak, z piesnia w sercu pojechalam na szkolenie.

Juz od drzwi witali nas usmiechnieci organizatorzy z poczestunkiem: kolorowo zastawionym bufetem, mniam mniam.

Po orgaznizacyjnym bla bla bla, podzielilysmy sie na 2 grupy i udalysmy sie do swoich instruktorow. Oczywiscie, kazda swoim samochodem. Porozumiewalismy sie glownie przez krotkofalowki. A wraz ze zmiana stacji treningowej, sluzyla nam coraz czesciej nie tylko do sluchania instruktora, ale rowniez do "mobilizowania" kolezanek. Panie, bowiem dosc szybko sie zintegrowaly i bylo zabawnie.

Obalilysmy np. teorie, ze droga hamowania w butach na szpilkach jest duzo dluzsza (ale o tym sza, bo na szpilkach jezdzily weteranki, ktore maja juz taka wprawe, ze bez wzgledu na obcach, hamuja tak samo, a nawet lepiej).

Dowiedzialam sie (a dalabym sobie rece obie uciac, ze tego nie robie), ze nie wolno krzyzowac rak na kierownicy w czasie manewrow. Proste, co nie? Nie krzyzowac, kazdy to wie, tere - fere.

I tak, jak juz przecwiczylysmy zakrety po osemce, slalomy i droge hamowania z ABSem na sliskiej nawierzchni, pojechalysmy na najlepsze!

Ostatnie dwie stacje wzbudzily w paniach duzo entuzjazmu, zwlaszcza jazda na trailerach :D Ale zanim to, najpierw probowalysmy wprowadzic swoje auta w poslizg na macie poslizgowej i wyprowadzic z tegoz poslizgu.

Musze powiedziec, ze dostarczylo mi to sporo radosci i mimo, ze bylo tego, jak dla mnie za malo, to teraz czuje sie bezpieczniej na wirazach. Panie jezdzily dosc zachowawczo i staraly sie w poslizg nie wpadac, co dobrze swiadczy, o naszej babskiej jezdzie - BEZPIECZNEJ! Ale bardzo fajnie sluchalo sie wtedy instruktora, bo jak ktoras z nas jechala, to reszta slyszala przez krotkofalowki, komentarze naszego milego pana Andrzeja. Czulam sie jak na jakichs wyscigach. Bylo swietnie, a teraz trailery czyli opanowanie nadsterownosci!

Tym razem jezdzilysmy na firmowym samochodzie, ktorego tylne kola staly na podstawkach z kolkami. Wyrwalam sie na ochotnika, zeby przejechac sie z instruktorem i potem reszta pan bardzo zalowala, ze sie tez nie pchala. Zabawa byla lepsza niz na wesolym miasteczku. Samochod jechal sobie gdzie chcial, a naszym zadaniem bylo opanowanie "zadu". Uczucie bardzo zabawne, cos jak jazda na samochodzikach w wesolym miasteczku - one tez jada gdzie chca :D

Po rundce z instruktorem za kierownice, zostalam oddelegowana do pierwszej jazdy (jako ta "doswiadczona", cha cha). Jeszcze dobrze nie ruszylam, a juz zaczelam krecic baczki. Juhu! I w lewo i w prawo. Ja sobie, samochod sobie. I jakos mi to wcale nie przeszkadzalo, taka fajna zabawa byla. A panie? Na szczescie byly wyrozumiale. Bawily sie PRAWIE tak dobrze jak ja, tylko na to patrzac :)

Jak to w bajkach bywa i ta skonczyla sie dobrze, bo udalo mi sie poskromic bestie :) i przejechalam trase jak nalezy! Inne panie oczywiscie tez. W naszej grupie byla pani, ktora przejechala trase najszybciej i dostala statuetke - kierownice i przezwisko Torpeda, o ile sie nie myle. Mnie okreslano dwuznacznym mianem Bączka :]

I tak SIEDEM! godzin minelo jak z bicza strzelil. Bylo super, swietnie, ekstra, fantastycznie! To byla taka dawka pozytywnej energii, ze smialam sie jeszcze przez dwa dni, a na mysl o trailerach usmiecham sie do dzis.

Na koniec dostalysmy, certyfikaty DO NICZEGO NIE UPRAWNIAJACE :D i drobiazgi od organizatorow, m.in. ksiazke Sobieslawa Zasady "Szerokiej drogi"

Organizatorzy wyrazili nadzieje, ze teraz bedziemy czuly sie na drogach bezpieczniej i bedziemy jezdzic ostroznie i powoli. Nadzieja zostala rozwiana tak szybko, jak zostala wypowiedziana, poniewaz zapewnilam, ze nieeeeeee, teraz to dopiero bedziemy pedzic, jak szalone, zwlaszcza na mokrych zakretach :DD

I tym optymistycznym akcentem zakonczylismy spotkanie.

Polecam wszystkim paniom.

P.S. Na szkoleniu poruszony byl temat przewozenia dzieci, naturalnie w fotelikach. Ja ze swojej strony moge polecic edukacyjne ksiazeczki dla dzieci z serii "Kocie podroze male i duze". Kiedys byly do zdobycia w jednym z bankow, teraz nie wiem. Ale mysle, ze warto wyedukowac w tej kwestii wielu doroslych, bo to co dzieciaki wyprawiaja w samochodach, ........

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  


2009-05-03 21:12:29
Blind Ego

Poszlam wkurzona, bo sama. Mialam isc z mezem, ale z przyczyn obiektywnych nie mogl, a cala reszta, czyli niezawodne kolezanki, byla "zbyt zmeczona". I tak wybralam sie sama. A co! Mialam bilet i nie zawahalam sie go uzyc.

Koncert przesunal sie o jakies 15 min., bo ktos tam, chcial obejrzec mecz. Mysle sobie: moze to znak, zeby zwiewac? Co tu bede siedziec taka zla? Ale zostalam. Dobil mnie "znany wszystkim" konferansjer Blue Note wyglaszajac slowa, ze z pewnoscia wszyscy tu obecni docenia brzmienie tych nutek. Acha, znaczy sie - dla koneserow to bylo, a ja pojecia nie mialam o progresywnym rocku. Glupio bylo uciekac. No i bilet by sie zmarnowal, .... No to siedze i czekam na te nutki.

I wybrzmialy. Zagluszyly wszystko. Muzyki nie bylo slychac, a gitarzysta sie cieszy. Z czego sie tak cieszy, mysle sobie, bo nadal zla, albo jeszcze bardziej. Ale siedze, bo jak tu uciekac, zanim wybrzmi druga piosenka. I tak bijac sie z myslami: uciekac czy nie, gdzies kolo drugiej piosenki wyluzowalam. Przestalam myslec o kolezankach, ktore mnie wystawily, o tym, ze siedze tu sama i ze nie jestem koneserem. I ...... zaczelo mi sie podobac. Moze nie tak od razu. Chwile to trwalo, ale nie bede rozpisywac tego etapu minuta po minucie. Liczy sie efekt koncowy. Co prawda, bardziej podobal mi sie zespol bez wokalisty, ale byla jedna piosenka, ktora naprawde mi sie spodobala i z przyjemnoscia posluchalabym jej jeszcze raz (moze uda mi sie gdzies wyszperac w Necie).

W efekcie koncowym, wyszlam zadowolona i nie ucieklam przed bisem :) Acha i zaczelo mi sie podobac, ze gitarzysta sie usmiechal. Jakos tak fajnie to wygladalo, ze podoba mu sie to co robi. Moze przez to i ja sie troche wciagnelam?

  Komentarze (0)   |   Oceń (4.86)   |   Skomentuj  



autor: Gagatka

o mnie
kontakt
prawa autorskie

<<   Grudzień 2024   >>
pnwtsrczptsoni
1
2 3 4 5 6 7 8
9 10 11 12 13 14 15
16 17 18 19 20 21 22
23 24 25 26 27 28 29
30 31
Skomentowane

najnowsze wpisy

    Eureka!
    Znasz?
    Kura domowa wraca do pracy
    Retoryka dziecięca
    Stary Donald
    Znasz?
    Znasz?
    Obserwacje anatomiczne
    Negocjacje
    Duma