| | Użytkownik: Gagatka Nazwisko:
Konto założono: 2008.05.25 10:48:32
O mnie:
Pesymistka w każdym calu. Nie dajcie się zwieść wesołym tekścikom :)
Identyfikuję się z Lusy z Fistaszków: "urodziłam się zrzędą, jestem zrzędą i pozostanę zrzędą do końca życia ... Cóż to za ulga!" :)
Lucy jest osobą która nonstop krzyczy, jest samolubna, ma zawsze rację i każdego poucza, za dobre rady pobiera opłatę od Charliego Browna - mój niedościgły wzór do naśladowania :P
2010-04-05 21:07:36 Drugie ż u/y cie pop corn'u Zrobiłyśmy sobie wieczorek filmowy. Uprażyłyśmy michę pop corn'u i dawaj, oddawać się rozpuście.
Naprzemiennie sięgałyśmy po śrutę, gapiąc
się w ekran telewizora niczym zahipnotyzowane.
Łap. Chrup, chrup, chrup. Cap. Chrup, chrup, chrup. Łap ....
Po dziesięciu minutach
bezustannego sięgania, zaczęłam wyczuwać niewypstrykane ziarna.
Próbowałam kilka pogryźć, ale ponieważ były zbyt twarde, poobgryzałam co się
dało do okoła, a "kosteczkę" wrzuciłam z powrotem do miski i zaniechałam konsumpcji spożywczej na korzyść kulturalnej.
Po kolejnych minutach
z letargu wyrwało mnie chrupanie.
Co ona tam jeszcze mieli? - myślę sobie i spoglądam zdumiona na koleżankę, która sięgała po to, co moje
szczęki nie zdołały przeżuć.
| |
2010-03-27 13:06:12 Anons Pierwsza a może druga w nocy. Nie wiem. Natarczywy dźwięk telefonu wyrwał mnie z fazy NREM.
- Zię dobry! Ja f srawie
ogoszeja.
Odpowiedziałam automatycznie na powitanie, choć dzień jeszcze się nie zaczął, a już na pewno nie dobrze.
Mówię:
- Słucham. I słucham.
- Saochód chce kuić.
- Życzę powodzenia. Ja nie sprzedaję. - mówię złowieszczo, ale
klient się nie zraża
- A niee. Hłe, hłe, hłe. Ja nie od pani.
- To się świetnie składa. Dobranoc panu.
- Ale chozi o to, że
ja z Niemiec - tłumaczy, jak komu głupiemu.
- Gratuluję wyboru, ale co ja mam z tym wspólnego? - nadal nie rozumiem, ale i czas na rozrywki
umysłowe nie ten.
- No, pani przetłumaczy brif, hyczk! - zakończył pijacką czkawką mój rozmówca.
Taaaa, w mordę kopany! A ogłoszenie
miało w treści: Korepetycje z języka niemieckiego.
Co tu jest, kurna niezrozumiałe?!
| |
2010-03-18 19:26:45 Ciach - ciach - Na krótko, proszę! - zakomenderował mąż.
- Maszynką czy nożyczkami?
Po minie zauważyłam zniecierpliwienie. Jemu wszystko jedno.
Może być nawet kozikiem, byle szybko i na krótko, bez zbędnych pytań rodem z Mc Donalds'a.
Po uzgodnieniu wszelkich kwestii, klient zapadł
się ciałem w fotel a duszą w letarg, a fryzjerka jęła ciachać aż wióry leciały. Tu ciach! Tam ciach! Ciach, ciach, ciach!
A ja patrzę i oczom
nie wierzę. Bo oto mym oczom ukazuje się jak żywa postać średniowiecznego mnicha. Obcięty pięknie, jakby mu kto michę na głowę nasadził. I gdyby tylko
tonsury pośrodku głowy nie brakowało, nadawałby się idealnie na statystę do "Imienia Róży".
Zaczęłam chichotać. On w przeciwieństwie do mnie
był raczej w rozpaczy. I oczy mu się zaczęły niebezpiecznie rozbiegać.
To patrzył na swoje odbicie w lustrze, to na babę, która mu to
zrobiła, to na babę, którą to bawiło, czyli mnie we własnej osobie. A wyraz jego twarzy odzwierciedlał uczucia wszelkie: od rozbawienia po chęć
mordu.
Mało brakowało, a rzuciłby się na nieszczęsną, by ustrzec niedoszłe ofiary jej fryzjerskiego kunsztu. A pochylając się nad nią i
tocząc pianę z pyska, zapytałby, mimo wszystko z galanterią: nożyczkami czy maszynką??
| |
2010-02-12 21:01:27 Endżi - Jak dziecko będzie miało na imię? - spytała położna, bynajmniej nie w celu zaspokojenia ciekawości.
- Andżelika - odpowiedziała
rozanielonya matka, a tysiące motyli zawirowało przez ułamek sekundy, wypryskając z jej ust.
Duma rozpierała ją też ponieważ to ON - ojciec
dziecka, nie dość, że je zaakceptował, to jeszcze sam wymyślił imię.
Bo wiecie, fajnie się skraca - Endżi! - tak po amerykansku.
-
Jak pisane - położna zimno przerwała genezę powstania imienia - przez "g" czy przez "dż"?
Motyle, gdyby jeszcze fruwały, zdezorientowane
sytuacją pozabijałyby się niechybnie, a dziewczyna tyl przygasła, jakby jej kto skrzydła podciął, bo tego jej luby nie powiedział.
Położna
wspaniałomyślnie dała jej czas do namysłu i wyszła.
- I co tera? - spytała załamana Koleżanki Z Łóżka Obok.
- Nie wiem. Spytamy
wykształcunej - skinieniem głowy wskazała w moim kierunku. E, wykształcuna - zagaiła delikatnie przepitym głosem, dalekim od świergotu skowronka, a
widząc, że nie reaguję, powtórzyła przy wtórze własnego rechotu, uznając to za świetny dowcip - Wykształcuna!
- Cicho. Nie budź jej - młodsza
wykazała się większą subtelnością.
Dylemat rozwiązały położne, wpisując do dokumentów Angelika.
P.S. Pewnie co dociekliwsi będą się
zastanawiali po co tak demonstracyjnie obnosiłam się ze swoim wykształceniem na porodówce.
Otórz, proszę ja was, trudno tam o zachowanie
jakiejkolwiek prywatności. Zwłaszcza przy ankiecie, której z niewyjaśnionych przyczyn nie można wypełnić samodzielnie, tylko przez pielęgniarską
sekretarkę, która siadając w najdalszym kącie pokoju, przepytuje pacjentkę z danych osobistych.
Te pielęgniarskie sekretarki bywają do tego
głuche jak pień i odpowiedzi na pytania trzeba powtarzać wielokrotnie niemal je wywrzeszczając.
Ochrona danych osobowych??
Buachachachacha!!!!
| |
2010-02-09 12:21:24 Niedokończona historia Zaczepione tyłkami o hak orczyka, jechałyśmy w górę stoku, gawędząc radośnie.
Właśnie wzorem jednego z bohaterów książki Jerome'a
rozentuzjazmowana "odświeżałam mrożącą krew w żyłach historię, której za każdym razem dodawałam nowych kolorów", kiedy w najmniej oczekiwanym momencie
towarzyszka mnie opuściła.
Nie, nie. Nic z tych rzeczy! Nie miała dość mojej niezmiernie ciekawej opowieści, ani mnie samej, jakby się co
niektórym mogło wydawać.
Po prostu. Wsłuchana całym jestestwem wpakowała się na jakąś muldę i zleciała po cichutku, podczas gdy ja jeszcze
chwilę tokowałam i zaśmiewałam się do łez.
Zdziwił mnie dopiero brak reakcji z jej strony, a za chwilę jej samej.
Taaak. Bo wiecie,
ja umiem bardzo ciekawie opowiadać. Naprawdę.
A te teksty tutaj pisze moja siostra bliźniaczka, dlatego takie słabe.
| |
2010-01-27 11:50:38 Pantomima Wybraliśmy się z kuzynostwem w latach szkolnych do ciotki do Niemiec. Ciotka mieszkała na wsi, więc co jakiś czas jeździliśmy do pobliskiego miasta w
celu urozmaicenia pobytu.
Wracając z jednej z takich wycieczek spowodowałam małe zamieszanie. Posłuchajcie.
Siedzieliśmy już jakiś
czas w podstawionym autobusie i zmęczeni oczekiwaliśmy niecierpliwie na jego odjazd. Było gorąco. Nie chciało nam się gadać, więc każdy umierał w
swoim fotelu.
Siedziałam przy oknie i znudzonym wzorkiem obserwowałam otoczenie …………………
Nic się
nie działo. …………………………… Nuuuudaaaaaaaa, przepraszam, ziewnęło mi się na samo
wspmnienie.
Nagle pojawiła się tuż przy moim oknie, grupka (chyba) Włochów. Wleźli mi akurat w kadr, więc gapiłam się na nich. Bezczynność
była tak przytłaczająca, że nawet gałkami ocznymi nie chciało mi się ruszać.
Jeden z mężczyzn wyjął portfel i nieuważnie upuścił banknot,
który lotem świdrującym, delikatnie niczym płatek śniegu spadł na ziemię.
Nikt tego nie zauważył. Nikt oprócz mnie. Hmmmm, hmmmmm, jakby mu
pokazać, że zgubił forsę, kiedy na mnie nie patrzył, zajęty gadaniem? Jak to zrobić zwłaszcza wtedy, kiedy niemoc jest silniejsza nawet od
Pudziana?
Zaczęłam przywoływać go telepatycznie wzrokiem. Gapiłam się jak sroka w gnat i nic. Normalnie to skutkuje, ale może Włosi są
bardziej odporni na tego typu komunikację? A tu NIC.
Machnęłam więc nieznacznie ręką. NIC. Znacznie. Efekt ten sam. Ej, no kurczę, ja tu
taka zaangażowana, wiercę się w fotelu, pobudziłam już towarzyszy naokoło, a zainteresowany ani zerknie?
Kiedy w końcu niechcący zahaczył
wzrokiem o moją osobę, byłam tak uradowana, że z perspektywy czasu, myślę, że musiałam wyglądać jak młodociana kretynka, podrywająca
chłopaka.
No, dobra, zobaczył mnie. Zainteresował się, bo kto by się nie zainteresował, jakby zobaczył szczerzącą się dziko babę i co
dalej?
Dalej wskazuję mu kierunek który ma popatrzeć, czyli dół. Ale to był jakiś oporny Włoch. Nic nie trybił i zaczął po kolei, nie
wyłączając siebie (na szarym końcu zresztą), pokazywać wszystkich swoich towarzyszy, którzy stali w jego zaklętym kręgu. Przy okazji zwrócił uwagę na
mnie nie tylko ich, ale i resztę podróżnych w autobusie. Boszzzzzz!
Jego niepowodzenie i swoje poniekąd, skwitowałam pacnięciem w czoło i
energicznym trzęsieniem głowy, że NIEEEE. Nie chodzi o osobę!
Brnęłam więc dalej w międzynarodowy język migowy. Nikt nic nie kumał. Myśleli,
że ich podrywam i w ogóle, kiedy już wyczerpałam zapas gestów, człowiek wreszcie spojrzał w dół, zauważając opuszczony banknot.
Cały autobus
zaparował od westchnień ulgi.
Nominał był chyba wysoki, bo Włoch prawie odtańczył taniec szczęścia, przesyłając mi przez szybę buziaki,
uściski i ogólne gesty wdzięczności.
I wiecie? Najgłupsze było to, że przecież mogłam po prostu wyjść i podać mu ten banknot, zamiast się
tak kompromitować, ale takie proste rozwiązania, przychodzą mi do głowy zawsze na końcu.
Autobus wreszcie odjechał, wśród grzmotu oklasków,
żegnany powiewem chusteczek i całusami odbijającymi się z trzaskiem o szyby i ogólnie w duchu dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku.
| |
2010-01-26 10:43:45 Kino – nie za długo ino Pamiętacie „Poranki” w kinach? Zaczynały się o dwunastej. Jakby się uprzeć, można tę porę nazwać porankiem. Zależy o której kto wstaje.
Ale ja nie o tym ….
W zamierzchłych czasach, czyli w podstawówce jeszcze, zebrałam ekipę sobie równych, czyli równych kumpli i udaliśmy się
oddawać się kulturalnej rozpuście w miejscowym kinie.
Tak nas pochłonęli szaleni Bolek i Lolek, Reksio, Makowa Panienka i Krecik, że
postanowiliśmy zostać na kolejny seans.
Zaoszczędziliśmy wcześniej na biletach autobusowych, przezornie wychodząc wcześniej i idąc piechtą,
więc było za co.
Następny „Poranek” różnił się od pierwszego. Zachęceni taką zmianą, zostaliśmy na trzeci seans. A, co tam!
Wrócimy też piechtą!
Straciliśmy trochę poczucie czasu (ale to w świecie bajek nie powinno chyba nikogo dziwić) i zdziwiliśmy się, kiedy
wychodząc z przybytku dziecięcej rozkoszy ujrzeliśmy ciemność.
Zgodnie przyznaliśmy, że dobrze jednak, że nie zostaliśmy na kolejnej serii i
żwawo na naszych chudych nóżkach ruszyliśmy stawić czoła rzeczywistości, czyli niechybnie rozwścieczonym matkom.
Nie traciliśmy rezonu, mimo
naszej nieciekawej najbliższej przyszłości i celebrowaliśmy drogę do domu zagłuszając wewnętrzny niepokój dziecięcą wrzawą.
Irkowi się nawet
poszczęściło, bo znalazł cały rulon nowiutkiej bibuły, co zaprzątnęło naszą uwagę na resztę trasy, bo szczerze mówiąc, trochę mu pozazdrościliśmy.
Niestety, im bliżej domu byliśmy, tym nasz entuzjazm opadał a na widok matki Irka, dopadła nas beznadzieja całkowita.
Irek ciepnął
bibułą w krzaki, żeby nie posłużyła jego własnej rodzicielce, jako narzędzie wymierzania kary.
W pierwszym odruchu, chcieliśmy się rzucić za
nią w celu ratowania materiału papierniczego, ale szybko sobie uświadomiliśmy, że i nasze matki wykorzystałyby rulon w podobny sposób, ruchem
jednostajnie przyspieszonym, pokrywając nim nasze wątłe ciałka.
Irek resztę trasy przetransportowany został za ucho. Tu już przestaliśmy mu
zazdrościć. A i nasza sytuacja nie była do pozazdroszczenia. Nasze matki, co prawda oszczędziły nam wstydu i nie wylazły z pieczar, ale to nie znaczy,
że było mniej boleśnie.
Czemuż to, ach czemuż, w tamtych czasach nie były rozpowszechnione bilbordy z górnolotnym hasłem: „Kocham
– nie biję”?
No, pytam się przez łzy, na wspomnienie swojej dziecięcej krzywdy? Czemu?!
| |
2010-01-22 13:14:17 Ofiary ofiary Negocjacje z księdzem dotyczące chrztu młodszej przebiegały, o dziwo, bez zgrzytu do momentu, w którym ślubny (mój własny) pomylił ofiarę z
opłatą.
No, co, kurka?! I to na "o" i to na "o" i wiadomo przecież, że chodzi o "zł".
Więc o co te dąsy i pąsy. Jacy ci księża
małostkowi są, słowo daję! (No i na ofiarę, ma się rozumieć.)
| |
2010-01-21 16:01:14 Ten kolor włosów tak zwą Zadowolony z siebie kolega, oczekiwał reakcji na swój opowiedziany dowcip. Zwłaszcza od koleżanki, która wpadła mu w oko. A ona nic. Ja, nie chwaląc
się, skumałam i chichotałam.
Ale to nie usatysfakcjonowało opowiadającego, bo nie na mnie chciał wywrzeć wrażenie.
Kolega zaczął
od początku, jak krowie na rowie, ale zanim rozpędził się na dobre, dziewczyna weszła mu w słowo.
- Wiesz, ja jestem blondynką ... -
bezceremonialnie skróciła jego męki, tłumacząc swoje niezrozumienie kolorem włosów.
On nadal, mimo wszystko będąc pod jej urokiem, zaprzeczył
żarliwie, pogrążając ją/ siebie (właściwe podkreślić), mówiąc:
- Nieee, ty przecież jesteś ciemna!
| |
2010-01-19 19:49:31 Obyś uczyć musiał Zamiast „wystrugać cudownego pajaca, który by umiał tańczyć, fechtować i robić karkołomne skoki, abym mogła z nim wędrować po świecie i w ten
sposób zarobić na kromkę chleba” – poszłam uczyć do szkoły zawodowej (też pełnej pajaców).
Byłam wtedy piękna, młoda i pełna
wiary w kaganek oświaty, który gotowa byłam zanieść na swych drobnych barkach, nawet do szkoły zawodowej.
Młodzież kaganek miała w d…
za nic. Co sprytniejsi przynajmniej udawali, że się uczą, a ja udawałam że im wierzę i to dawało nam jako taką zdolność wzajemnej
koegzystencji.
Trafił mi się jednak jeden uczeń tak sympatyczny, jak i mocno naprzykrzający się. I tak – dwa razy w tygodniu przez
kilka miesięcy, prowadziliśmy mniej więcej taki dialog:
- To co, pani profesor, mogę już iść? – pytał jak tylko skończyłam odczytywać
listę obecności.
- Możesz – odpowiadałam niezmiennie.
- A będę miał obecność?
- Nie będziesz – mówię zgodnie z
prawdą, którą dobrze zna.
Tu następowała próba zmiękczenia mnie poprzez: dalsze biadolenie, branie pod tzw. włos, szantaż emocjonalny,
omdlenie, rwanie włosów z głowy i wszelkie inne, które nijak mnie nie przekonywały.
Pewnego dnia nastąpił przełom. Uczeń, jak zwykle
rozpoczął monotematyczny dialog (bez wiary w happy end, ale chyba w krew mu weszło). Świadomy swych wdzięków rozciągnął się na ławce jak Adonis na
łożu i patrząc mi głęboko w oczy, zadał oklepane już na wszelkie sposoby pytanie:
- Tooooo cooooo, pani profesooor, mogę już iść? – dla
wzmocnienia wypowiedzi, uniósł i opuścił kilkakrotnie brew.
- Możesz. Przecież wiesz – inteligentnie urozmaiciłam swoją
odpowiedź.
- A będę miał obecność? – zapytał przechyliwszy kokieteryjnie głowę i gdyby miał długie włosy - daję głowę, kręciłby loczki
na palcu wskazującym, jak jakaś lolita.
- Nie będziesz – dla wzmocnienia wypowiedzi kiwam głową i rozkładam bezradnie ręce.
-
A jak spierdolę? – spróbował prowokacji, konspiracyjnie zniżając głos i czekając na reakcję.
- To spierdalaj – odparłam subtelnym
szeptem, tak żeby tylko on słyszał.
To definitywnie zakończyło naszą „gierkę”. A uczeń zrozumiawszy, żem twarda niczym Roman
Bratny, nie podjął więcej prób ucieczki od mojego kaganka.
Ba, pokonany moją nieprzejadnością, zaczął nawet udawać, że się uczy. Dobre i to.
| |
2010-01-12 10:38:56 "Ogniste tango w rytmie walca ... Bardzo przepraszam, że depczę po palcach
Teraz ten walc przypomina mi marsza
Oj, sytuacja twoja szybko się pogarsza"
Ech, trafił mi
się partner, łolaboga! Ale dobra, ja też nie królowa parkietu. Poza tym wyrozumiała jestem i robię dobrą minę do złej gry (a raczej do kiepskiego
tancerza).
Opłaciło się! Kolega z wielką radością wyznał, że jeszcze nigdy wcześniej tak dobrze nie tańczyło mu się walca.
- Cieszę
się - powiedziałam uradowana - zwłaszcza, że właśnie tańczyliśmy tango - dodałam niemiłosiernie.
| |
2010-01-11 12:01:42 Na Dzikim Wschodzie Działo się to w zamierzchłych czasach, czyli jakieś 20 lat temu, kiedy to bohater tej historii miał około lat trzech.
Był młody i dziki. I
nosił plastikowe kolty przytwierdzone do paska nylonowych spodni. Matka bohatera, a moja ciotka po kądzieli, wybrała się na rutynowe zakupy do
pobliskiego supermarketu, zostawiając pociechę na zewnątrz. Nie wiem, czy się wstydziła latorośli, czy były ku temu pobudki wyższe, faktem jest, że
dziecię czekało pod sklepem.
Tak, tak, zakopało się jak krecik i siedziało POD (trzymajcie mnie, bo padnę!) No, ale tak się mówi, co
poradzę.
Jego czekanie zbiegło się w czasie z przybyciem do wiszącej na ścianie sklepu skrzynki listonosza.
Skrzynka wisiała nisko,
listowy był wysoki. Podstawił wór i zgiął się w pół. A może odwrotnie? Mniejsza o to. Ważniejsze jest to, co się zalęgło w tej chwili w główce
chłopaka z wyobraźnią, obserwującego scenę, rodem z filmu western.
Listonosz jawił mu się pewnie, jako przebrzydły bandyta, jakiś Smutny Joe,
ścigany listem gończym, kradnący listy nafaszerowane dolarami (zawijanymi w owych czasach w sreberka po czekoladzie). Acha! Już ja mu pokażę i
……… Na tę myśl nasz dzielny bohater przebierając w rozbiegu nóżkami jak w kreskówkach, wskoczyło groźnemu przestępy na pochylone
plecy, w celu zaduszenia i powalenia. Albo odwrotnie (dziecię wskoczyło w celu powalenia, nie plecy – to chyba czytelne?) .
Niestety
rozemocjonowani widzowie nie doczekali finału, bo ciotka widząca swoją pociechę rzucającą się niczym Dawid na Goliata, wybiegła ze sklepu z
dramatycznym okrzykiem, uwalniając jednego od drugiego. Szkoda. To mogło by mieć takie piękny ciąg dalszy.
Znowu te ciotki! Wszystko w końcu
zepsują.
| |
2010-01-07 09:12:15 Kto się przezywa … Schodziliśmy chyba z Doliny Pięciu Stawów, a warunki były bardziej niż niekomfortowe. Przed nami ktoś spadł na położoną niżej półkę skalną i połamany
czekał na ratunek.
Ścieżka była tak wąska, że dwie osoby przeciskały się tylko pod warunkiem, że jedna drugą przycisnęła do skały.
Nerwówka się nasilała z minuty na minutę. Zeszliśmy w końcu cało z tej wąskiej dróżki, ale dalej wcale nie było lepiej.
Stanęliśmy
i zadumali nad sposobem zejścia.
- Dobra, jadę na tyłku – przerwał nasze rozmyślania Marek.
Popatrzyłam w dół. Kosodrzewinki
jedna przy drugiej, a na dole? COŚ. Może przepaść? Nie było widać.
- Chyba głupi jesteś?! – wysunęłam delikatne
przypuszczenie.
Reszta też z dezaprobatą popatrzyła to na niego, to na „drogę”, którą obrał.
- Jadę! –
zadecydował, a ja się rozwrzeszczałam i wyzwałam od wariatów, bo mi nerwy puściły.
Podeszłam do ścieżki, Którą Schodzili Wszyscy. Była kręta,
wąska i mooocno oblodzona. Utyskując pod nosem na głupie pomysły kolegi, złorzecząc i wymyślając mu od najgorszych, rozważałam możliwość
przebyciaaaaaa…aaaaaaaa………
Ścieżka obrała metodę sama. Najpierw pociągnęła mnie za stopę, potem zjechałam na tyłek,
za chwilę śmigałam na plecach, bo ortalionowa kurtka najlepiej się do ślizgu nadawała, nadając również niezłego przyspieszenia.
Zjechałam z
Trasy Dla Wszystkich, na Trasę Kolegi po kolei mijając sterczące kosodrzewinki.
Machając kończynami jak przewrócony żuczek gnojarek, obróciło
mnie głową w dół. Zdążyłam zarejestrować w ostatniej chwili, że pędzę na jakiś głaz, w który zaraz przywalę i się zatrzymam i może to nawet lepiej, bo
nie spadnę.
Kiedy tak jechałam tyłem, rozkraczona komicznie, widziałam swoich towarzyszy w filozoficznych pozach, patrzących na mój niechybny
koniec.
Chciałam im nawet krzyknąć, żeby powiedzieli „moim wszystkim przyjaciołom, że im wybaczam, a śmierć miałam lekką”, ale
byli za daleko, tak w odległości jak i myślami.
I nagle się zatrzymałam. Bez ostrzeżenia. Bez uszczerbku na czymkolwiek. Nawet na kurtce
draśnięcia nie było.
Kolega, którego tak przed chwilą zbeształam, znalazł się nagle koło mnie i oskarżająco wymierzając we mnie palec
spytał:
- I kto tu jest głupi wariat?!
| |
2010-01-05 12:33:26 Perypetie okołozawodowe Na początku moich drugich studiów wybrałam się do jednej ze szkół w celu zatrudnienia się. I od razu na wstępie natrafiłam na żelazną przeszkodę w
postaci woźnej. Bo wiecie, taka woźna to lepsza niż cerber i uważam, że na drzwiach każdej szkoły powinna wisieć tabliczka z napisem: Uwaga zła woźna
albo inne tego typu ostrzeżenie.
- Dzie?! – spytała władczo
- Do sekretariatu – odparłam zgodnie z prawdą.
-
Dla uczniów wejście BE!! – wywrzeszczała, zapluwając szybkę chroniącą przed nią intruzów takich jak ja.
Nachyliłam się do okienka i
wytłumaczyłam ssssspokojnie, że nie jessssstem uczennnnicą i że przysssssssszłam się zatrudniććććć.
Cerber nie przejął się gafą, jaką palnął
i niezbyt mi dowierzając, wpuścił jednak do przybytku wiedzy wszelakiej.
Obijając się o żwawe towarzystwo hasające właśnie na przerwie,
dotarłam cało do miejsca przeznaczenia.
- Co chciałaś? – spytała sekretarka mało uprzejmie, nie zaszczycając mnie nawet krótkim
spojrzeniem, a może zbyt krótkim.
- Zatrudnić się – odpowiedziałam i rosnącą ciekawością obserwowałam minę mojej
rozmówczyni.
Jej zażenowanie warte było przeżycia tego, jak mnie potraktowała.
Podjęłam tę pracę i przez cały okres jej trwania
„wojowałam” z woźną przed każdorazowym wejściem do szkoły.
Po pewnym czasie dla bezpieczeństwa wprowadzono dla uczniów i
nauczycieli identyfikatory. Niestety, dostałam go jako jedna z ostatnich, więc zanim mogłam się wylegitymować, woźna zaproponowała, żebym wchodząc
znacząco do niej machnęła.
Następnego dnia ubrałam się elegancko i wrzuciłam postarzający make up, żeby wyglądać godnie, jak przystało na
ciało pedagogiczne.
Przed wejściem jakaś uczennica biadoliła nie mogąc znaleźć identyfikatora, że:
- Przecież mnie pani znaaa!
Cerber nic. A ja stoję, ładnie się uśmiecham i macham.
- Noooo, niech mnie pani wpuścii! – jęczy uczennica.
Cerber
nic. Ja macham i gnę się w ukłonach.
- Proszęęęę, bo się spóźnię! – żebrze dziewczę.
A ja dalej macham. ZNACZĄCO!
- A
ty co??!! – wkurzył się cerber, wytrzeszczając swoją złość na namolną uczennicę.
- A ja NAUCZYCIEL!! – odwrzeszczałam w rewanżu
(aż mi make up niebezpiecznie zatrzeszczał), akurat w momencie, kiedy dziewczyna odnalazła to czego szukała i przy długooczekiwanym bzzzzzz
niezwłocznie przekroczyłyśmy próg strażnicy.
| |
2009-12-31 12:29:35 Punkt widzenia - Słyszała pani, pani Gagatkowa babciu? - zagaiła babcię jej wiekowa koleżanka - Kowalski zmarł! - uzupełniła niewesołą informację, ocierając
ukradkiem łezkę.
- Co pani powie?! - zdziwiła się po swojemu babcia załamując ręce na taką jawną niesprawiedliwość dziejową, pozwalającą na
opuszczenie padołu tym, co jeszcze życia dobrze nie zaznali - Przecież to jeszcze TAKI młody chłopak był!
- Tak, taaak .... - poparła ją
rozmówczyni filozoficznie kiwając głową. Miał zaledwie 74 lata. Ech! ........ Taki młody chłopak ......
| |
2009-12-30 11:06:17 Rozsypanka zdaniowa Miejsce akcji - akademik
Czas akcji - godzina wczesna
Występują - studentka i sprzątaczka
Koleżanka udająca się w pośpiechu na
poranne zajęcia, natknęła się na efekt pracy sprzątaczki (mokrą podłogę), a chwilę później na nią samą.
Dziewczyna nie chcąc narobić śladów
na świeżo umytej posadzce, szła jej środkiem, zauważając tam wyschnięty pas.
Sprzątaczka zinterpretowała jej zachowanie zgoła odmiennie, tzn.
bez szacunku dla cudzej pracy i tak ją zrugała, że można by tym pół strony zapisać ..... ale ........nie przystoi.
Z tego co przystoi,
czyli:
studenty, elita, wy, i, a, ja, już, ty, twoja matka, żeby, pokażę, cię ......
sami z ułańską fantazją możecie odtworzyć, to
co chciała przekazać bogu ducha winnej dziewczynie, kobieta pracy.
| |
2009-12-28 09:10:26 Ab ovo Najlepsze są odkrycia dokonane samodzielnie. Dokonałam jednego w kuchni, podczas smażenia omletu i byłam wielce zadowolona.
Do omletu
potrzebne są – wiadomo – jajka. Więc biorę ja jajo, proszę ja ciebie i jakoś tak ścisnęłam mocniej, a jajo nic. Ooooo? – zdziwiłam
się i nacisnęłam mocniej. A ono, jak wyżej.
Takie jesteś? – patrzę z niedowierzaniem, że coś tak kruchego, jest jednocześnie taaakie
mocne. Ściskam z całej siły aż mi kłykcie zbielały …… a jajo nic.
- Ale jaja! – zachwyciłam się szczerze i poleciałam
podzielić się z odkryciem z resztą obecnych.
- Patrzcie, jaki numer! – ekscytuję się i pokazuję numer.
- E, ściemniasz –
sceptyczna widownia niedowierza i węszy triki.
- To sama spróbuj – mówię do ciotki – niedowiarki, podając jej przedmiot
eksperymentu – owo ovo.
- Dobra, ale TY będziesz sprzątać – zabezpiecza się, jak żołnierz tyły na wojnie.
- Spoooko. Nie
będzie takiej ……… PLASKĆ!
- Agaaaataaaa! Szyyybkoooo, szmatęęęęę!! – wrzeszczała ciotka ociekając jajeczną
breją.
- No, co?! – wzruszyłam bezradnie ramionami. Źle rozłożyłaś siłę. I kto ci kazał naciskać kciukiem??
Cóż za
amatorszczyzna, doprawdy! Pfff
Pamiętajcie! Nigdy nie dawajcie ciotkom żadnych jaj do gniecenia.
| |
2009-12-27 13:03:15 Uwierz w ducha Wracałyśmy z imprezy studenckiej drogą prowadzącą obok cmentarza. Był późny wieczór, czyli cieeeemnooooo.
No i idziemy, idziemy i idziemy,
dodając sobie animuszu wesołymi historyjkami, ale każda co jakiś czas niby to mimochodem obraca się niespokojnie za siebie.
Niewiele myśląc,
wydałam nagle z siebie krótkie ale znaczące:
- BU!!
Po czym goniąc rozhisteryzowane, piszcząco - wrzeszczące towarzyszki,
wołam:
- Pooooczeeekaaaaajcieeeeee!!! To tylko jaaaaaaaaa!!!
Nie słyszały. Wiecie, jak to w spanikowanym stadzie. PopędziłyY ... jak
dzikie.
Może jeszcze biegną. Nie wiem. Nie nadążyłam.
| |
2009-12-26 17:24:08 Wstał. I co?! Od dłuższego czasu nie mogłam się doprosić, by mnie ktoś łaskawie zmienił przy sterze. Postanowiłam więc dać tym „im” nauczkę. Bo ileż
można, kurrka wodna!
Koledzy leniwie oglądający płynące równie niespiesznie chmurki, leżąc sobie na łajbie, za nic mieli moje bolące dłonie i
udawali, że nie słyszą mojego jawnego pomstowania.
Mieli mnie po prostu w rufie. Dosłownie i w przenośni.
Zaraz się ożywicie
– myślę sobie mściwie, czując, jak rosną mi pęcherze i wykonałam taki manewr, że woda zaczęła nalewać się do łodzi, zalewając jednego z
nich.
Fajnie, che che che! – macie za swoje – zarechotałam w duchu, ale moja radość trwała krótko, bo woda ciągle się lała i
lała i
lała,
mimo moich wysiłków, by żarcik honorowo zakończyć.
Koledzy ze zniesmaczonymi
minami obserwowali moje poczynania, a rozhisteryzowana koleżanka zaczęła szaleć po pokładzie, niwecząc zupełnie moje wysiłki doprowadzenia łodzi do
poziomu, miotając się to tu to tam. A kiedy jeszcze zaczęła rwać sobie włosy z głowy i krzyczeć:
- Tomek wstań! Tomek, no
wstań!
Tomek, po którym nie było do tej pory widać żadnych emocji, popatrzył na dziewczynę beznamiętnie i jak tylko udało się doprowadzić
łódź do pozycji wyjściowej, wstał z pytaniem:
- No, wstałem. I co?!
Faktycznie, niczego to nie zmieniło. Ale zmieniono wreszcie
sternika i wysadzono rozdygotaną dziewczynę, aby następnie leniwie pohalsować dalej – lewy hals, prawy hals, lewy ………
| |
2009-12-23 19:42:18 (A)Gafa – moje drugie imię Paskudę polubiłam od razu. Też kiedyś miałam taką ksywkę.
Plątała się pod nogami, wystawiając spod stołu swój wścibski pyszczek w nadziei,
że spadnie jej jakiś kąsek.
Siedzieliśmy vis a vis przy ławie - ja i mój przyszły teść, pogrążając się, każdy we własnych ponurych myślach.
Psinka kuksańcem w mój palec u nogi, znów dała o sobie znać, więc zaczęłam ją skrobać, miziając paluchem w te i we wte. A oczy przyszłego
teścia robiły się coraz większe.
Co jest, kurza twarz? – myślę sobie i tknięta złym przeczuciem zaglądam pod stół.
- O,
przepraszam – powiedziałam spłoniona, widząc, że nie psinkę paluchem czochrałam.
| |
2009-12-22 10:02:50 U progu XXI w., czyli ciągle jeszcze zacofanie KowalskaKwiatkowskaZielińskaMuszyńskaGagatkowska! - recepcjonistka jednym tchem odczytała listę nazwisk kobiet czekających na wizytę u jego lekarskiej
mości - chirurga.
Panie szybko podniosły swoje sterane życiem cielska z poczekalnianych krzeseł i świńskim truchtem podreptały do gabinetu.
Wśród nich ja - zadziwiona faktem, że pędzimy stadnie do tego samego pomieszczenia.
Ku mojemu zdziwieniu, panie karnie, jak wojskowi rekruci
na WKU, ustawiły się w kolejce przed biurkiem szanownego doktora i obnażały swoje bolączki na "forum".
Rozumiem, że w pewnym wieku "opisem
swych dolegliwości coraz częściej się zabawia gości", ale jest to grono bynajmniej nie z przypadku.
A tu? Istny cyrk. Jedna baba miota się
nerwowo z rajstopami, chcąc wszystkich uraczyć widokiem czyraka na tyłku, druga zaplątała się w gumy biustonosza, pokazując jakąś obrzydliwą narośl na
obfitej piersi, kolejna, .... ech, szkoda gadać!
Cieszyłam się, że mam tylko zwichniętą kostkę, bo to reality show, zaczynało mnie moralnie
niepokoić.
I nie wiem do dziś, czy to nowoczesny lekarz był, który w czasach Big Brothera nie uważał za nic niemoralnego w takim stadnym i
przedmiotowym traktowaniu pacjenta; czy raczej zaściankowy konował, bez szacunku dla chorych
ludzi.
WojciechowskiAdamskiZiółkowskiChorobaNowak! - rejestratorka brutalnie przerwała moje rozmyślania, wyczytując tym razem męskie
nazwiska.
| |
2009-12-21 09:52:44 Europejski poziom Jak wiadomo wszem i wobec, kobiety w ciąży mają zachcianki. Złośliwi dodadzą, że nie tylko w ciąży ...
Mnie się to również w owym stanie
przytrafiło i była to nawet nie tyle zachcianka, co nadzwyczajny głód. Aby go zaspokoić jak najprędzej udaliśmy się z mężem do najbliższej włoskiej
restauracji na "Te" (nie podam pełnej nazwy, bo jeszcze mnie oskarżą o lżenie marki), co okazało się ..... E, zresztą, sami
przeczytajcie.
Nie było całkowitym przypadkiem, że wybrałam akurat tę jadłodajnię. Zdarzyło mi się tam parokrotnie dobrze zjeść, więc
dlaczego by i nie tym razem.
Wchodzimy więc, zajmujemy miejsca, kelnerka podaje menu i ... brudne sztućce, wrrrr i czekamy.
Z
początku cierpliwie, rozglądając się leniwie. Po chwili uważniej, dyskretnie zaglądając do talerzy sąsiadom (którzy, jak zauważamy, zamawiali po nas a
JUŻ dostali!), by w końcu nerwowo wiercąc się, rzucac wymowne spojrzenia w stronę kelnerki.
Kelnerka spojrzenia miała za nic, widocznie była
już do nich przyzwyczajona, postanowiłam więc pofatygować się osobiście.
Idę - zawyrokowałam, bo jak baba w ciąży głodna, to zła. I
niecierpliwa. A ja w szczególności.
Musiałam wyglądać jak bojownik sumo, szykujący się do ataku, bo jeszcze zanim zadałam pytanie, kelnerka
odwróciła głowę w stronę kuchni i beznamiętnym tonem typu "a nie mówiłam, że przyjdzie?" zagaiła do kucharza:
- No, powiedz pani ile ma
jeszcze czekać.
- Cztery minuty - usłyszałam zapewnienie, które nie wróżyło spełnienia obietnicy.
Wróciłam mimo wszystko do stolika,
bo zawszeć to jeszcze jakaś nadzieja...
Włączyłam stoper i ze ściśniętym żołądkiem i zgrzytającymi zębami, obserwowałam uciekający czas i
marzenie o posiłku.
Po określonych czterech minutach wstaliśmy, udając się do wyjścia. Taka byłam naelektryzowana złą energią, że bałam się
dotknąć klamki, żeby mnie nie pokopało, zresztą .... sama byłam gotowa kopać, co popadnie.
- Też bym na państwa miejscu nie czekała -
pożegnała nas zndzona kelnerka, niedbale oparta o ladę, szarmancko cykając przez zęby dla podkreślenia wypowiedzi.
| |
2009-12-20 18:07:42 Chrum, chrum - Ty świnio! Tyy świniooo! - ryczał mąż, to strzepując palcami dłoni, to je czule tuląc do własnej piersi, to znowu dmuchając na nie i całując
pieszczotliwie.
Nie, no wiecie?! Pewnie bym się obraziła na taką impertynencję wymierzoną bardzo bezpośrenio, ale nie mogłam, bo się śmiałam.
Moje, godne pożałowania zachowanie rozjuszało go jeszcze bardziej i klął na czym świat stoi, co u mnie powodowało kolejną salwę
śmiechu.
Niechybnie strzeliłby mnie w kudłaty łeb, gdyby nie fakt, że prowadziłam samochód.
Ale w końcu, co? Po co pchał paluchy za
otwartą szybę?? Pomyliły mi się przyciski do zamykania, a on zaraz, że specjalnie .....
Mężczyźni, ech! Słabi jak niemowlęta.
| |
2009-12-14 10:57:07 Kto drogę skraca do domu nie wraca Trasa nad Morskie Oko dłużyła nam się niemiłosiernie, więc kiedy Klusek zaproponował sktót, przyjęliśmy go z ulgą.
- Daleko tym skrótem? -
spytała pro forma nauczycielka, skręcając już w ścieżkę prowadzącą pod górę w las.
- 200 metrów - odparł bez wahania nasz nowy
przewodnik.
- O, to super! - ucieszyli się pozostali naiwni.
Po półgodzinnym marszu, niezmiennie pod górę, pytam Kluska, czy daleko
jeszcze.
- 200 metrów - odpowiedział niezrażony, co poniekąd napełniło moją stroskaną duszę niejaką nadzieją.
Ta sama odpowiedź
padała jednak za każdym następnym, coraz bardziej złowieszczo zadawanym pytaniem.
Kiedy mgły zaczęły opadać coraz niżej i widoczność nagle
zrobiła się coraz gorsza, nauczycielka zaczęła wpadać w panikę.
Drugim "opiekunem" szkolnej wycieczki był Angol ni w ząb nie mówiący po
polsku.
Klusek trwał niezłomnie przy swoim zdaniu, twierdząc, że do Morskiego Oka jeszcze tylko dwieście metrów, ale po tym jak obiecaliśmy
mu kocówę, po powrocie do schroniska - przestał się wymądrzać.
Zbliżała się osiemnasta, a od dziewiętnastej był zakaz chodzenia po Tarzańskim
Parku, ze względu na żerujące niedźwiedzie.
Uzmysłowiliśmy sobie ten fakt, widząc wielkie odciski łap na świeżym śniegu. Psie, jak się
później okazało, ale stracha mieliśmy i tak.
Mgła była coraz gestsza. Nauczycielka na skraju załamania nerwowego. I oto nadeszła
pomoc.
- Proszę pani - mówi jeden z uczniów - tami idą jacyś Niemcy. Może mają mapę?
Bo myśmy oczywiście nie mieli :] Po co komu
mapa w górach?
Mieli! I świetnie mówili po niemiecku. Zresztą nasza pani od niemieckiego, to też (o, dziwo!) nieźle sobie
radziła.
Po pięciu minutach rozmowy, po wyjaśnieniu naszego położenia i wytłumaczeniu wszelkich okoliczności, kiedy nasi wybawcy szukali
mapy, żeby nam pokazać trasę powrotną, zaczęli między sobą rozmawiać bezbłędną polszczyzną.
Tak tak, to byli "nasi" i bardzo się zdziwili, że
zostali zaczepieni po niemiecku.
Pewnie gdybyśmy szli dajmy na to z nauczycielem hiszpańskiego, a nasi "Niemcy" nie znaliby tego języka, do
dziś krążylibyśmy gdzieś w Tatrach, albo rozkładalibyśmy się w żołądkach wygłodniałych czeskich niedźwiedzi.
Tak czy siak, pozostalibyśmy w
jakimś sensie częścią (no dobra, cząsteczką) natury.
| |
2009-12-11 09:49:49 Dar natury Ósmy marca któregośtam roku. Data nie bez znaczenia. Jeszcze przed południem, a mnie już jakaś głupawka dopadła. Śmieję się ze wszystkiego, jak nikomu
nieznany głupi do sera, a koleżanka dzielnie pracuje, nie poddając się moim nastrojom.
Telefon dzwoni. Odbieram – przedstawiam siebie i
firmę i słyszę:
- Dzień dobry, czy pani korzysta z daru natury?
- Błachachachachachacha – zaryczałam spontanicznie do
słuchawki, kojarząc to pytanie z jakimiś ludowymi gusłami, rwaniem i parzeniem ziółek w celu zdobycia męża, paćkaniem się w borowinowym błocku dla
piękności i innych takich ….. dietach cud.
- Halo?! Jest pani tam? – zdezorientowany rozmówca lekko się zaniepokoił nagłą ciszą w
eterze.
- Tak. Hmm, hmmm – odchrząknęłam znacząco, przeganiając radochę – Przepraszam.
Chwila na oddech. Wdeeeech …
Wydechu już nie zdążyłam zrobić, bo mnie znowu dopadło. Nie mogłam się pohamować.
- Uff – stękam do słuchawki trzymając się za brzuch
– o, matko, chachacha – przepraszam pana, chichichacha – to może ja oddam koleżankę?
- O, widzę, że panie już świętują?
– zorientował się zwalając moją niemoc na karb Dnia Kobiet.
- Agniecha – mówię przez łzy do koleżanki, chowając słuchawkę miedzy
kolanami – powiedz panu, chiiiiiiiiiichiiiiiaaaaa, czy korzyyyystamy z daru naturyyyyy, hyhyhychachachaaaiiiii
Koleżanka gwałtownie
odebrała ode mnie słuchawkę obdarzając mnie przy tym miną typu: totalny brak profesjonalizmu i po krótkim:
- Tak, słucham – wpadła w
moją głupawkę, kwicząc jeszcze bardziej niż ja przed chwilą.
Halo?! Czy ktoś tu mówił o profesjonaliźmie?
| |
2009-12-07 11:36:10 Przychodzi baba do rejestracji - Jaka kasa chorych? - pyta niemiła rejestratorka.
- Wielkopolska - odpowiadam za każdym razem, choć ma wyraźnie zapisane na
kopercie.
- Ale pani jest zameldowana w lubelskiem! - wykrzykuje wzburzona, jakby to miało jakieś znaczenie.
I tak jej też,
znudzonym tonem, odpowiadam.
- Ale studiuje pani w Poznaniu?! - docieka wścibskie babsko, choć kwestię kasy chorych już
ustaliłyśmy.
- Nie. W Białej Podlaskiej - dobijam ją mściwie i mam nadzieję, że to zakończy proces rejestracji.
- To co pani TU
robi??! - jej wścibstwo nie daje za wygraną.
- Do lekarza przyszłam - odpowiadam i wołam wzrokiem o pomstę do niebios.
- A co pani
dolega? - pogardliwie mierzy mnie wzrokiem od głów do korpusu, bo do stóp się nie da - dzieli nas kontuar.
- A to już powiem lekarzowi, jak
już mnie pani wreszcie łaskawie zarejestruje.
Taaaak. Piękne czasy. Jak to było: nasz petent nasz pan?
| |
2009-12-03 10:17:08 To nie była blondynka Ciotka - sknera wysłała nas wcześniej spać, żeby zaoszczędzić na energii. Ale nie uwierzycie chyba, że taki drobiazg jak brak światła przykuł nas do
łóżek? Wolne żarty! Baraszkowaliśmy jeszcze dość długo, szwendając się po obszernym pokoju.
Zanim jednak ostatecznie zalegliśmy na naszych
polowych posłaniach, kuzynka musiała się udać za potrzebą. Fizjologiczną, dodam, żeby nie było nieporozumień. Ja, na ten przykład często udawałam się
za potrzebą pokarmową w zgoła odmienne miejsce, ku oburzeniu ciotki - sknery.
Ponieważ było ciemno, kuzynka krok po kroczku, macając po
omacku powietrze, zakończyła swą krótką wędrówkę z drzwiami między oczami.
Fujara, zamiast macać przed twarzą, wyciągnęła przed siebie
wyprostowane ręce i rozłożywszy je na boki szukała toalety. Znalazła. Guza. I to szybciej niż by chciała.
| |
2009-11-27 12:12:17 Papuga zawsze druga? Kumpel miał papugę żako. Strasznie zazdrosna jędza z niej była. Nikomu nie dała się dotknąć i wszyscy się jej bali.
Była przy tym
inteligentna i szybko się uczyła. Miałam w owym czasie brelok, na który się gwizdało, gdy się klucze zawieruszyły i dźwięk ten wkurzał mojego
współlokatora. Wkrótce słyszał go również z dzioba własnej he he papugi.
No, to znacie już możliwości ptaszyska.
Któregoś dnia
zostałam poproszona o opiekę nad zołzą.
Dobra, w końcu co? Z ptakiem se nie poradzę?! Trzeba było tylko gadzinę nakarmić następnego dnia,
wielkie rzeczy!
Następny dzień nadszedł o wiele za wcześnie, bo już o czwartej, jak tylko bystre oko dojrzało pierwsze promienie
słońca.
- O, ja głupia! – pacnęłam się w zaspany łeb – nie przykryłam jędzy na noc, to teraz nie mam co narzekać. A ta, coraz
głośniej sobie poczyna, sama siebie uciszając:
- Ciiiiiiii, ciiiiiiiii, ciiicho Rikussssssiu – słyszę z oddali, a jakby przy
uchu.
- Ciiiicho! Ciiiiiicho!! – skrzeczy dalej, a ja już wiem, że sen odszedł w siną dal.
- Rikussssiu, kurrrrrwa!
Ciiiiiicho!!! – słyszę z dzioba papugi niecenzuralne słowa kolegi, wypowiadane najwyraźniej co rano (mam nadzieję, że zawsze w okolicy godziny
czwartej).
| |
2009-11-24 10:24:36 Ta jedyna Starszy jegomość przekroczyl próg gabinetu szefowskiego. Był wyraźnie zdenerwowany, choć dyrektor miał sympatyczną powierzchowność.
Dla
rozładowania napięcia, które tkwiło wyłacznie w przybyłym, zaproponowano herbatę.
Gość przyjął poczęstunek z wdzięcznością i trzęsącymi się
rękami, jął osładzać zbawienną ciecz, a tym samym swoją dolę - niedolę.
Biała ścieżka, a właściwie cała cukrzana droga, jaka powstała między
cukierniczką a filiżanką i w najbliższym otoczeniu (nie wyłączając samego ciała pedagogicznego), nie pozostawiała wątpliwości co do ilości cukru, jaka
dostała się do napoju.
Obserwujący scenę dyrektor, zaproponował kolejną łyżeczkę, na co gość, kończący mieszanie trzech minimalnych
kryształków, odparł odkładając mieszadło:
- Dziękuję. Słodzę tylko jedną.
| |
2009-11-17 12:29:17 Jak na Zawiszy Wracałyśmy ze szkoły damską kupą - rzec by można. Same baby, znaczy się.
Droga prowadziła wzdłuż koszar, a przy płocie odpoczywali po
grabieniu liści żołnierze.
Widząc, że nadchodzimy, wysunęli na całą szerokość chodnika grabie, oczekując zapewne, że przejdziemy przez nie
wysoko ponosząc nogi i zadzierając w górę kiece.
Było to dość bezsensowne oczekiwanie, ponieważ żadna z nas nie miała na sobie spódnicy.
Tacy jesteście żartownisie? I już w głowie miałam plan typu "nauczka".
- Dobra, dziewczyny - obwieszczam konspiracyjnie
towarzyszkom - Jak dojdziemy, to wszystkie razem depczemy po grabiach, che che.
Dziewczyny zachichotały i skwapliwie przytaknęły.
Idziemy dumne, udając, że nic się nie dzieje. Nie ma żadnych żołdaków, zadnych grabi. I w ostatniej chwili ......
łuuup!
Tak,
jak zdrowo i solidnie przywaliłam, z taką siłą mi oddało. Grabie erectus - homo głupolus.
Koleżanki głupkowato chichocząc obeszły przeszkodę
i raźno pomaszerowały dalej.
Dżentelmeni widząc unoszące się grabie, walące w babski durny łeb, jękneli dramtatycznym chórkiem.
A
ja goniąc piękne gwiazdy migoczące nad moją głową, udawałam, że nic się nie stało, nic się nie stało .... O, znowu gwiazdka, hop.
Koleżanki
...., ech! Można polegać ......, w mordę!
| |
2009-11-13 09:08:04 Patent na patent Kierując się maksymą "navigare necesse est - vivere non est necesse", postanowiłam zapisać się na kurs żeglarski a następnie wzieńczyć go
egzaminem.
- Idź do bosmana i powiedz, że oblałeś węzły – poinformował egzaminator roztrzęsionego członka mojej osady, który nie
mógł sobie poradzić z przycumowaniem łajby.
Tym optymistycznym akcentem zaczęliśmy egzamin na patent żeglarza jachtowego, a ów nieszczęśnik
był sympatycznym starszym panem, zapalonym żeglarzem, który przyszedł tu nie po umiejętności a po papier.
Co tu dużo gadać – każdy był
tu bardziej doświadczony ode mnie. Idąc na kurs nie wiedziałam nawet co to jest kadłub, a teraz nadszedł czas prawdy.
Za chwilę przyjdzie mi
się zmierzyć z egzaminatorem - potworem, który dał właśnie próbkę swojej surowości i bezwzględności.
Po tym, jak oblał z teorii
„Dziadka”, teraz dalej się nad nim pastwił, wyrzucając mu koło ratunkowe, zanim ten zdołał dojść do siebie.
- Człowiek za
burtą! – wrzasnął, aż wszyscy podskoczyliśmy w miejscu.
„Dziadek” z nerwów stracił cały animusz i kajając się przed sędzią
i katem, powiedział, że on właśnie rezygnuje z egzaminu, dziękuje i przeprasza i niech ktoś inny przejmie ster.
- CO JEST?!! (przydałby się
jakiś upiększasz, więc dodam od siebie: DO KADUKA!!!) – ryknie egzaminator – jak ci na środku jeziora wypadnie człowiek, to też powiesz
„dziękuję – wysiadam”??!! - ryczał niczym ranny byk (i w sumie, trudno mu nie przyznać racji).
Wyciągnęliśmy jakoś
„człowieka” i przyszła kryska na Matyska czyli moja kolej.
I wiecie? Stwierdziwszy, że na „władzę nie poradzę”,
podeszłam do zagadnienia na luzie, aczkolwiek bez lekceważenia wroga.
- Zwrot przez sztag! – zabrzmiała pierwsza komenda.
-
Jestzwrotprzezsztag! – powtórzyłam, że zrozumiałam i pamiętając, że trzeba go zrobić w miarę szybko, bo w pobliżu jest mielizna, powtarzałam
sobie, jak mantrę „zaraz będzie mielizna, zaraz będzie mielizna”, bezwiednie przy tym majstrując przy sterze (odpadałam ,zamiast ostrzyć
– mówiąc językiem żeglarskim).
Z zamyślenia wyrwał mnie bom, który nagle świsnął mi nad głową, dając do zrozumienia, że wykonuję zgoła
inny manewr niż zadany.
Załoga, pogrążona we własnych ponurych myślach, siedziała bez ruchu i gapiła się w pokład niczym sroka w gnat, więc
wywrzeszczałam komendę:
- Przygotowaćsiędozwrotuprzezrufęzwrotprzezrufębalastnalewąstronę!!! Balast!!!! – ponagliłam
będących
jeszcze w pół letargu i wyprowadziwszy żaglówkę „na prostą”, nieśmiało spojrzałam na egzaminatora.
- I co to było? – spytał
bez cienia uśmiechu.
- Niekontrolowana rufka? – ni to spytałam ni odpowiedziałam z niewinnym uśmieszkiem (mocno kontrastującym z
pokazanym przed chwilą obliczem).
Pobazgrolił coś w swoim tajemniczym kajeciku i wydał kolejną komendę. Miałam podpłynąć prawym halsem do
boi.
Dobra, dobra – se myślę – mogę podpłynąć, co mi tam, ale za hals nie ręczę. I płynę sobie, ufnie poddając się dobrym
wiatrom. Podpłynęłam „na jajeczko”, przycumowałam do boi i z miną kota, który schwytał zdobycz, wróciłam po werdykt.
- Którym
halsem miałaś podpłynąć?
- Prawym? – upewniam się, bo szczerze mówiąc, nie starałam się tego zapamiętać, skoro było mi to
obojętne.
- A którym podpłynęłaś?? – spytał wysoko unosząc brew.
- Lewym? – pytam trzepocząc rzęsami, niczym motyl i
ale dumna, że wiecie, udało się „na jajo”!
Westchnął, zanotował coś i kazał dopłynąć do pomostu.
Nie uwierzycie! Udało
mi się, bez uszczerbku dla pomostu ani żaglówki. Byłam z siebie dumna, choć wiedziałam, że egzamin schrzaniłam.
Do ogłoszenia werdyktu,
pozostało jeszcze trzech kandydatów, których należało przeegzaminować. Nie miałam wątpliwości, że zdadzą. Wszyscy to „starzy żeglarze”,
bez patentu, póki co.
I … o przewrotny losie! Z naszej egzaminowanej piątki zdałam tylko ja! Dacie wiarę?! Normalnie szok. Do dziś nie
wierzę.
| |
2009-11-12 09:15:02 Nie zabijaj ciszy! Jedziemy na narty. Jedziemy i jedziemy i chyba tylko dla zabicia ciszy Kazik zadał feralne pytanie:
- A jak tam na koniach?
Pytanie,
jak pytanie – nic specjalnego, pomyślicie sobie. I słusznie. Tylko, że zadawane przy każdej okazji, na wszystkie możliwe sposoby i co nie bez
znaczenia, z wielką nutą ironii, było już bardzo irytujące.
- Ech – westchnęłam teatralnie – nie będę rzucać pereł przed wieprze
– odpowiedziałam lakonicznie, chcąc inteligentnie uciąć temat.
Udało się. Z nadwyżką, że tak uzupełnię. Kaziowie popatrzyli na siebie
wymownie i strzelili focha.
Do końca podróży jechaliśmy w takiej gęstej ciszy, że można się było udusić.
| |
2009-11-04 09:25:13 Łza na rzęsie Poszłam na zakupy beztrosko zostawiając klucze w domu. Blisko miałam, szybko wróciłam i nacisnęłam guzik domofonu, w celu dostania się do
środka.
- Haaloo? – wybrzmiało dziwnie flegmatycznie.
- To, ja, otwieraj – mówię bez zbędnych ceregieli.
-
Czyyli ktooo? – nie daje za wygraną głos współlokatorki.
- Agata! Otwieraj! – wrzeszczę, bo nie mam ochoty na żarciki.
-
To zaśpiewaj – chociaż nie widzę, wiem, że uśmiecha się chytrze pod nosem.
- Nie ma mowy! Otwieraj, małpo! – ryczę na pół
osiedla.
- Może być twoja ulubiona piosenka „Łza na rzęsie mi się trzęsie” – podpowiada łaskawie flegmatyczny głos i
tryumfuje – daję głowę.
Widząc, że nic nie wskóram, intonuję cicho piosenkę, żeby nie stać jak osioł.
- Coooo?! Nic nie
słyszę. Głośniej! – zaryczał głośnik.
W mordę! Twarda jest – pomyślałam i zaczęłam od nowa.
Poziom decybeli wydanych z
mojej gardzieli, kazał jej jak najszybciej otworzyć drzwi, zanim zbulwersowani sąsiedzi zaczęliby zerkać przez firanki, a potem rzucać czym popadnie w
śpiewającą ofiarę cudzego poczucia humoru.
To był jej pierwszy i ostatni taki żarcik. Nie, nie – nic z tych rzeczy – żyje
naturalnie po dziś dzień w zdrowiu i szczęściu.
| |
2009-11-03 09:34:01 Uprzywilejowana Kolejka do ksero aż się zawijała – taki popyt! A ja czasu nie mam, oj nie. Podchodzę pod zamknięte drzwi sekretariatu, omiatam wzrokiem biedaków
i pytam:
- Do ksero?
- Tak – odpowiada szczęściarz stojący jako pierwszy – Ale kolejka obowiązuje – szarmancko
ogarnia gestem towarzyszy. „Takie życie” daje do zrozumienia bezradnie rozkładając ręce.
Kiwam głową ze zrozumieniem i dziarsko
naciskając klamkę z tryumfalnym uśmiechem obwieszczam, że:
- Nauczyciele wchodzą bez kolejki (i tylko powaga pełnionej funkcji powstrzymała
mnie przed zrobieniem "zyg zyg marchewka").
| |
2009-11-02 09:11:35 Ułan Miał tak krzywe nogi, że konika polskiego mógłby dosiadać bez ich ponoszenia. Stąd też pewnie ksywka naszego akademikowego portiera.
Oprócz
krzywych odnóży, miał też skrzywioną psychę, co było tematem ciągłych drwin i niemożności dogadania się z człowiekiem.
Czekałam właśnie
niecierpliwie na telefon z zagranicy (komórki nie były wtedy powszechne), a nie chciałam rozmawiać przy przypadkowych słuchaczach i przy włączonym
telewizorze (telefon wisiał przy recepcji i przy telewizorze, więc w miejscu, gdzie nie można było liczyć na prywatność). Poprosiłam więc ciecia, o
połączenie na pierwszym piętrze.
- Stać i czekać! – wydał komendę, popisując się przed czekającymi w kolejce po klucz studentami
(których oczywiście skrzętnie legitymował).
- A przełączy pan? – pytam z nadzieją. - To rozmowa zagraniczna – dodaję błagalnie,
żeby nie miał wątpliwości, że to nie żadna fanaberia.
- Stać i czekać! – powtarza, zerkając na reakcję „słuchaczy”, a mnie
krew się burzy.
Co zrobisz? Nic nie zrobisz! – odpowiadam sobie filozoficznie na zadane pytanie i czekam.
Telefon dzwoni.
Podbiegam do „akwarium”, z którego dowodził Ułan.
- To do mnie – mówię przebierając nerwowo nogami.
- Agataaaa?
– pyta przedłużając flegmatycznie moje imię i z sadystyczną radością patrząc, jak się miotam.
- Tak – odpowiadam nieświadomie
(choć ze zgrzytem zębów) podejmując durnowatą gierkę.
- Iksińska?? – gra na zwłokę , a mnie już się nóż w kieszeni otwiera.
-
Tak!! – dawaj pan! I próbuję wyrwać mu słuchawkę.
- Z pokoju stoo czternaaaście? – zadaje kolejne pytanie jedną ręką
przytrzymując mocniej telefon, a drugą trzymając mnie na dystans.
- Tak, do cholery!!! – nie wytrzymuję napięcia i mam ochotę pieprznąć
gościa w głupi łeb.
- Na piętrze łączę – mówi z nieznikającym uśmieszkiem, patrząc mi prosto w oczy.
Wrrrrrrrr.
| |
2009-10-31 11:30:17 Bardzo szybka nauka jazdy - Tak się jedzie – prezentuję koleżance technikę skrętu na nartach - tak się je… - nie zdążyłam dokończyć, tocząc się w splątanym gaju
rąk, nóg, nart i kijków, jak śniegowa kula w dół stoku, przy dramatycznym „uuuuuuuuu” wydobywającym się z ust narciarzy wjeżdżających
kolejką na górę.
Pewnie się domyślacie, że uczennica nie poszła (czytaj: nie potoczyła się) śladem mistrza.
| |
2009-10-28 09:21:10 Majster Klepka - Powiesisz mi półkę? - pytam męża, bo wiem, że dla niego to pestka.
- Dobra, pokaż gdzie - wyjątkowo szybko zgadza się
ślubny.
Pokazałam, a on rachu - ciachu zabrał się do roboty.
Poziomiczką wymierzył, ołóweczkiem zaznaczył milimetrowe punkciki,
których później nie mógł długo znaleźć i wreszcie ostateczny "szlif" - wiercenie.
Przymierzył się, zaparł, docisnął i zaczął ostrożnie:
wrrry, ale po chwili ręka mu się omsknęła i wiertarka zaczęła szaleć po całej ścianie, zostawiając wielką japę, zamiast małej dziurki na
gwóźdź.
„Tak, tak iluż naszych znajomych sprowadziłoby człowieka, żeby za nich zrobił takie, doprawdy, głupstwo!”
| |
2009-10-27 11:31:27 Sukces towarzyski W czasie pobytu w Niemczech, zadzwonił pewnego razu sąsiad – Polak, mieszkający w pobliżu, zapraszając mnie na herbatkę.
Pobręczał coś
niezrozumiale w słuchawkę, podając swój adres, a że za piątym razem i tak nie zrozumiałam, postanowiłam pójść, na tak zwanego
„czuja”.
Trafiłam. Woda w czajniku już wrzała i po chwili smętnie dyndała przede mną metka od jakiejś lury.
Od razu mnie
zmierziło. Bo wiecie: smakoszem nie jestem, nie oczekiwałam saskiej porcelany, ale żeby aż TAK zbeszcześcić ceremoniał??! Szklanka – bum, woda
– chlup, herbata – siup! Dobrze, że cukier nie z wora.
Chłopak uwinął się z herbatką szybko, widać śpieszno mu było do
konwersacji – dedukuję słusznie.
- To opowiedz coś o sobie – domaga się z grubej rury, bez krzty subtelności. Ale ja się tak
łatwo nie daję i odbijam piłeczkę z pytaniem.
Mój rozmówca nie ma jednak zbyt wiele do powiedzenia, więc zagaja podsumowująco:
-
Nudny jestem, nie?
Hmm. Trudno zaprzeczyć, ale na razie się tylko uśmiecham i siorbię breję.
- No, ale powiedz …. Nudny
jestem, nie? – domaga się potwierdzenia rzeczy oczywistej.
- A tak poza tym, to co tu porabiasz? – próbuję inaczej ukierunkować
rozmowę.
- Tak myślałem, że będziesz myślała, że jestem nudny. – zapętlił się.
Nie! No kurczę! Wiecie, nawet gąbka ma swój
punkt nasycenia i cierpliwość każdego osiąga swój kres. A ja jeszcze trwam. Dacie wiarę? I to przy lurze! – nie zapominajcie.
- Ale
fajnie, że przyszłaś. Ale nudny jestem, nie? – wyraźnie czeka na potwierdzenie.
Nie zdzierżyłam. Skoro tak tego potrzebował, żeby mu
to ktoś powiedział. Dobra, niech będzie moja strata.
- No – mówię łagodnie – To ja już pójdę. Dzięki za l…. herbatę.
– żegnam się pospiesznie.
Tak się zastanawiam ile mogła trwać ta moja „zapoznawcza” wizyta – 15 minut?
| |
2009-10-24 11:04:30 Wena twórcza Nie mogłam zasnąć. Przyczyną był m.in. dość spory już brzuch. Poszłam do kuchni poczytać. Ale jak tylko zabierałam się za lekturę, morzył mnie sen.
Wracałam więc do łóżka, gdzie momentalnie sen odchodził w niepamięć, za to wracała chęć na czytanie.
Kiedy po raz kolejny wróciłam z
nieudanej próby czytelniczej i ledwo ukokosiłam się wygodnie w pieleszach – NASZŁA MNIE MYŚL.
Wśród oznak niezadowolenia ślubnego,
popędziłam do kuchni w celu stworzenia wiekopomnego dzieła.
Chciałam wykonać je bezpośrednio na białej ścianie, ale „duch męża”
czuwał nade mną sycząc: „nie waż się!”
Przypięłam więc płachty papieru i dawaj oddawać się Muzie Natchniuzie.
Pomysł był
trudny do zrealizowania, wymagał bowiem pracy w ciemności.
Postanowiłam odrysować cień drzewa, padający na kuchenną ścianę. Było to o tyle
trudne, że drzewo też nie spało i się wierciło, a za każdym razem kiedy przykładałam rękę z ołówkiem, by „złapać cień” – mój własny
zasłaniał niesfornego modela.
Ale ja, jak już się uprę, to nie popuszczę, choćby pomysł był jak najgłupszy.
I słuchajcie! Jakie mi
piękne dzieło wyszło! A jakie oryginalne. A przede wszystkim – moje własne. Och! Ach!
Ukojona samouwielbieniem, z błogą miną zasnęłam
wreszcie snem sprawiedliwej.
Rankiem, zbyt wcześnie i zbyt dramatycznie obudził mnie mężowski krzyk (chyba raczej dezaprobaty):
-
Jezzzussssssmaria, KOBIETO!!!
| |
2009-10-23 09:46:47 Argumentacja Przed każdym treningiem dwumetrowy Wojtek pochodził do mnie i warcząc, sapiąc, rzężąc i robiąc przy tym okropnie srogie miny, prezentował nikomu nie
znane wyimaginowane techniki rodem z „Wejścia smoka”.
Scenariusz był zawsze ten sam. Ja siadałam na ławeczce gimnastycznej,
Wojtek wchodził rozgrzewał kark dwoma szybkimi ruchami i poszukiwał ofiary – czyli mnie.
Tym razem nasz bohater wszedł na salę i dymiąc
z nozdrzy, krocząc na szeroko rozstawionych nogach w moim kierunku, ryknął:
- Sprałbym kogoś!!!
- Ale czemu Agatę? – spytał
zaintrygowany kolega, siedzący obok i na wszelki wypadek odsuwając się ode mnie na bezpieczną odległość.
- Bo najsłabsza!!! –
rozbrajająco szczerze uzasadnił swój wybór sympatyczny kolega.
| |
2009-10-20 13:05:04 Komplement - Ej, młoda - nie wiesz, która godzina? - jakiś nieznany mi łebek zaczepia mnie na korytarzu.
- Niestety nie. Zostawiłam zegarek w pokoju
nauczycielskim. - odpowiadam mile połechtana komplementem i odchodzę dziarskim krokiem, zostawiając gostka z jego własnymi myślami.
| |
2009-10-19 13:56:11 Dobra, dobra - I co? Dobra zupa z bobra? - pytam chwacko sześcioletniego gościa.
- Z ... bobra? - pyta z niedowierzaniem, nieufnie grzebiąc łyżką w
talerzu. - A co na drugie? - dopytuje się z nadzieją.
- Kotlety. Też z bobra. - dodaję, drugą częścią wypowiedzi zmazując nieśmiały uśmiech z
twarzy dziecka.
- Maamo - przerażony synek zwrócił się z ledwo hamowanym płaczem do rodzicielki - oni tu wszystko mają z bobra??!
| |
2009-10-13 13:02:33 Okulistka dei gratia - Niech wejdzie.
Rozglądam się nerwowo, ale widzę, że patrzy na mnie. Dźgam się palcem wskazującym w klatę, żeby się upewnić, że ona to
ja.
Ona to ja - okazało się rychło. Wchodzę więc ja - ona do gabinetu w celu kontrolnym.
- Niech się rozpłaszczy.
Znowu
się rozglądam nerwowo, bo pomijając dwuznaczność propozycji, nadal nie mogę się przyzwyczaić że ona to jednak ja.
I już wyciągałam palec
wskazujący by się nim ponownie dźgnąć, kiedy - tym razem palec lekarki, pozbawiając mnie wszelkich wątpliwości, wskazał wieszak.
Wzdrygnęłam
się, żeby ochłonąć po tej dziwnej formie zwracania się do pacjenta, kiedy padło kolejne pytanie:
- Z czym przyszła?
Z rozpaczy
chciałam już orzec jednym tchem, że:
- Przyszła do kontroli, bo jo bolo oczy i że chciała się upewnić, że oczy jednak ma: ona - ja zdrowe i w
związku z tym, czy pani doktór szanowna mogłaby dokonać oceny?
Ale wiecie, że chcieć, to nie zawsze móc, więc powiedziałam coś w ten deseń,
w miarę poprawną polszczyzną.
| |
2009-10-12 11:49:12 Nuda na sali – gaz na ulicach Nowa nauczycielka okazała się beznamiętna, przez co też beznadziejna, dla nas – kreatywnej grupy, z głowami pełnymi pomysłów.
A tu?!
Nuda, panie!
Pani przychodziła, kserówki rozdawała, po czym wbijała wzrok w sufit, a my przez następne 80 minut, w ciszy, jakiej nie
znosiliśmy, rozwiązywaliśmy zadania, by na koniec wspólnie je sprawdzić.
Jakże buntowała się moja energiczna dusza przed takim stanem
rzeczy. Równie dobrze, moglibyśmy te zadania zrobić w domu. I po co, w ogóle zatrudniać do tego nauczycielkę: woźna mogłaby skserować i rozdać –
na jedno by wyszło. A jakie oszczędności dla uczelni!
Aaaaa, bo nie napisałam, że to były zajęcia w ramach studiów?! Tak, tak. I to nie byle
jakich – UAMowskich, yhy.
Nie wytrzymałam. Postanowiłam się na swój, nikomu nie robiący krzywdy, sposób zbuntować. Zabiję ciszę! To
jest myśl, jupi! I na kolejne zajęcia, bojkotując prowadzącą (hehe) i nie poddać się dopadającej mnie nerwicy, udałam się z walkmanem. Starannie
wybrałam repertuar i ciesząc się ze swojej kreatywności ukradkiem włożyłam słuchawki do ucha i wcisnęłam „play”.
„Gaz na
ulicach” Kazika, wywołał na mojej twarzy błogi uśmiech i takie rozluźnienie, że zapomniałam gdzie i po co jestem.
Chwilo trwaj! –
pomyślałam, chwaląc się jednocześnie za pomysł z walkmanem i przeciągnęłam się z rozkoszą.
Zbyt mocno odchyliłam się jednak na krześle, na którym
miałam nawyk kiwania w przód i w tył i nagle z rykiem „łaaaaaaa!” i machając bezładnie kończynami górnymi, odleciałam w tył, zatrzymują
się szczęśliwie na ścianie.
Grupa, zasypiająca, względnie, trwająca w stanie letargu nad kartkami, nagle się ożywiła, by po chwili znów
powrócić do zwisania nad zadaniem.
Nauczycielka, podczas moich ekwilibrystycznych wyczynów, spojrzała tylko znudzonym wzrokiem i nieznacznie
uniosła kąciki ust, w grymasie przypominającym uśmiech.
To była jedyna jej mimika dająca się zauważyć do końca roku akademickiego.
| |
2009-10-10 21:19:06 Kredyt Wpadłam w ostatniej chwili, wjeżdżając ślizgiem po świeżo umytej podłodze. Zdążyłam.
- To wezmę, tamto wezmę - wyliczam potrzebne
medykamenty.
- A to jest na receptę? – pytam z niewinnym uśmieszkiem. Dobra, to wezmę bez :D – Lakctid forte jeszcze
poproszę.
- Nie wiem, czy mamy – dobiega mnie zza przeszklonej lady. Najwyżej jutro przyjdzie.
- No, ładnie się tu traktuje
klienta! – wzdycham prawie oburzona. Se przyjdzie – se kupi. Gdzie te maniery? Kindersztuba??
- Aaaaa, nieee - kryguje się
aptekarz – lek przyjdzie.
- Dobra, przyjdzie jutro, niech mu będzie – mówię rozbawiona i zamierzam uiścić należność najpierw z
pustego portfela, potem z pustej karty. Kiedy stoję z głupią miną i zaledwie jedną czwartą należności, dostaję kredyt zaufania i finansowy.
-
Doliczę pani jutro jakieś 15% do rachunku – żartuje sobie sympatyczny farmaceuta.
- Ależ, panie Pawle - wtrąca na to dictum miła pani
asystentka – powinien panu wystarczyć UŚMIECH!
- Właśnie – przytakuję – póki jeszcze szczęka własna.
I
pozostawiając rozbawioną ekipę wychodzę z siatą leków i dwoma kredytami.
| |
2009-10-09 20:47:37 Nie poganiaj mnie, bo …. - Idziemy? – Marek po raz kolejny zadaje uprzykrzone pytanie. – Wszyscy już poszli – dodaje, jakby to mnie mogło
zmobilizować.
- No, to idź tez – mówię dyndając nogami na piętrze łóżka i tam kończąc kosmetyczne przygotowania do zimowej wędrówki po
górach. Właśnie miałam zamiar zabezpieczyć swą wrażliwą skórę twarzy tłustym kremem, gdy marudzący kolega znowu przerwał ten jakże ważny
zabieg.
- Chwila! – mówię bardziej już zniecierpliwiona i z większą niż potrzeba siłą, nacisnęłam tubkę z kremem.
Prryskć!
Tubka też najwyraźniej miała dość i pękła na zgrzewie, umiejscawiając swą białą zawartość na czubku głowy sympatycznego natręta.
| |
2009-10-05 21:06:15 Wojna – czyli jak się bawią grzeczne dziewczynki Wsadzili nas na pakę jakiejś rozklekotanej ciężarówki. Dla pewności przewiązali oczy przepaskami, żebyśmy się nie mogli rozeznać w terenie. Jechaliśmy
na wojnę. Wróg był niebezpieczny i uzbrojony po zęby.
My uzbrojeni jedynie w zęby i stroje maskujące. Niektórzy mokre, bo nie zdążyły
wyschnąć, po poprzedniej akcji.
Zimno, a my w okopach. Twarze umorusane błotem dla kamuflażu, żeby nas wróg nie dojrzał (wyimaginowany wróg,
dodam, ale kamuflaż musiał być prawdziwy). Czekamy na „odbój”, żebyśmy mogli dalej szurać brzuchami o ściółkę leśną (czołgać się) i masowo
zbierać kleszcze, albo czatować za drzewami, tak by wróg nas nie dostrzegł.
Na razie jedynymi naszymi wrogami byli instruktorzy, którzy
strzelali w łeb za fioletowe od jagód gęby. Staraliśmy się więc jeść je tak, aby przewinienie, za które groziła niemal śmierć – było jak
najmniej widoczne.
A ile tam grzybów było!!! Tu grzyb, tam grzyb, a tam kolejne, ech, serce się krajało, że nie można ich zbierać.
O, „odbój” – można wyjść zza krzaka. Idziemy więc kupą i czekamy na dalsze sygnały. Nadszedł wkrótce, jak tylko znalazły
się odpowiednie rowy z kałużami. Reakcja była natychmiastowa. Kto nie zdążył zając lepszego miejsca, kisił się w błocie.
Czekamy, aż nam
spodnie do gaci przemokną, bo wroga jakoś nie widać. Zimno, kurczę. Zabawa zaczyna mnie już nużyć i robię się lekko nerwowa, bo czuję że moknę.
Ja moknę, a jakiś baran leje w krzaki, w które może za chwilę będę musiała wskoczyć. Nie, normalnie cholera mnie wzięła i wywrzaskując całą
swoją złość ryknęłam:
- Gdzie lejesz, świnio o o o o! – i zgasłam równie szybko, był to bowiem jeden ze srogich instruktorów, który
od tyłu wyglądał normalnie nienormalnie, czyli tak jak my wszyscy.
| |
2009-10-05 11:44:18 Zapomniał. Jak mógł?! Wieczór. Przystanek autobusowy w Niemczech. Czekam na autobus. Obok mnie dwóch Turków. Nadal czekam. Oni zresztą też. Mam jeszcze sporo czasu, więc
się nie niecierpliwię. Wieczór ciepły jest. Czekam.
Nagle ciszę mąci gwizd. Nic dziwnego. Niejeden w końcu umie gwizdać. Ktoś se gwizdnął.
Nawet szczególnie mnie to nie obeszło. Ale ten ktoś gwizdnął ponownie. Za trzecim razem, lekko się wkurzyłam, bo nie lubię, jak ktoś na mnie gwiżdże,
z drugiej strony nie wiem czy na mnie, bo na gwizdy się nie obracam. Błędne koło, kurczę.
No, nic. Chodzę i udaję, że mnie to nie dotyczy, że
mnie to nie obchodzi, liczę chmury, ale kątem oka widzę, że Turcy też mnie obserwują. No super, myślę sobie. Pewnie jacyś ichni kolesie sobie żarty
stroją, jeszcze mnie ci zaczepiać będą.
I faktycznie, teraz oprócz gwizdania, słyszę jeszcze cykanie, chrząkanie i inne neandertalskie
próby zwrócenia na siebie uwagi.
Kiedy sytuacja zaczynała się nienaturalnie przeciągać, tzn. nie mogłam tyle czasu udawać, że nie wiem o co
chodzi (oprócz wymienionych postaci, nikogo więcej na przystanku nie było) – odwróciłam się w stronę moich przystankowych towarzyszy, a ci
ruchem głowy wskazali mi samochód parkujący po drugiej stronie dwupasmowej ulicy.
Z samochodu wesoło machał do mnie kolega Herbert, który
chciał mnie podwieźć (co prawda, w drugą stronę, ale liczą się chęci), a że zapomniał mojego trudnego imienia, posiłkował się czym umiał
| |
2009-10-03 20:49:55 Pająk chwat My tu sobie gadu – gadu, a ja zapomniałam koleżance obwieścić, że nie siedzę z nią po nocy, tylko w celu towarzyskim.
To przeoczenie
uświadomił mi jej nagły, przeraźliwy pisk. Zawtórowałam jej grzecznościowo, dopiero po chwili rejestrując źródło jej strachu.
Kolega, który
zapowiedział się z nocną wizytą, skorzystał zwyczajowo z wejścia przez okno. A, że był to dowcipniś, najpierw na parapecie umieścił swoją owłosioną
dłoń i przebierając palcami niczym wielki pająk odnóżami, stopniowo ukazywał się w całości.
Pojawienie się dłoni doprowadziło koleżankę do
ataku histerii i podczas, gdy my zwijaliśmy się ze śmiechu, on dodatkowo zwijał się pod ciosami, nie mogącej się uspokoić, dziewczyny.
| |
2009-10-03 19:17:11 Napięcie rośnie Lenistwo nie popłaca. Przekonałam się o tym nie raz, a tym razem miałam ku temu kolejną okazję.
Mieliśmy w ramach pracy domowej przygotować
artykuł i następnie zreferować go na forum przez 5 minut w języku Goethego.
Naprędce jakiś znalazłam, tak samo pobieżnie przeczytałam i
przygotowania uznałam za zakończone.
Następnego dnia, jako jedna z pierwszych zostałam wyciągnięta do prezentacji swego
krasomówstwa.
Zasiadłam wygodnie za pulpitem, rozłożyłam przed sobą gazetę. Z namaszczeniem obracałam jej stronice. Umościłam się na krześle,
niczym pianista przed instrumentem i mało brakowała, a zrobiłabym ćwiczenia rozluźniające karku i dłoni i dynamicznie odrzuciła wyimaginowane poły
fraka.
Krótko mówią: grałam na zwłokę.
Moje przygotowania, ku mojemu zdziwieniu, za tyle zaintrygowały publikę, że zanim zaczęłam
opowiadać, już wyczekiwali pełni napięcia.
Zaczęłam swoją opowieść, starannie dobierając słowa (tak naprawdę próbowałam coś sklecić
naprędce), ale wrażenie wywołałam odmienne.
Nieświadomie, poprzez powolne tempo mówienia a coraz żywszą akcję w opowieści, wzbudziłam
zainteresowanie, o jakim nie śmiałam nawet marzyć.
Ten stan rzeczy wzruszył mnie, trochę speszył, ale przede wszystkim mocno rozśmieszył, bo
widok braci studenckiej z opadniętymi szczękami nie mógł nie wzbudzić jakiejkolwiek reakcji.
Moją był spazmatyczny śmiech, od którego nie
mogłam się uwolnić. Napięcie pękło jak bańka mydlana z głośnym niezadowolenia „łeeeee”, które wyrwało się z wielu młodych studenckich
piersi.
| |
2009-10-02 11:38:59 Mowa ciała - Dobra, dobra, przecież zamykam - mruczę pod nosem, uspokajając koleżankę w oknie, walącą palcem wskazującym w szybę. Matko, ale niecierpliwa - myślę
i na znak zrozumienia wystawiam kciuk, że OK.
Szerokim gestem zagarniam wrota i jeszcze raz dla pewności pokazuję, że "spoko, spoko, robi
się".
Patrzę w okno - Alka coś wrzeszczy i szaleńczo macha rękami.
Cha, cha - wariatka - uśmiecham się z czułością, na myśl, że tak
przeżywa nasze rozstanie i macham jej radośnie na pożegnanie.
Mocując się z zamknięciem bramy, odwracam się na chwlę i widzę, że mój samochód
odjeżdża.
Pa, pa - macham Ali. Ale numer widziałaś? - pokazuję na migi, skręcając się ze śmiechu - samochód mi odjeżdża - cha, cha, cha.
Eeee! Kurczę! Samochód mi odjeżdża!!! Dopiero teraz dotarł do mnie sens gestykulacji koleżanki i dawaj łapać zbiega, będącego już na środku
- bogu dzięki - pustej ulicy.
Uff.
| |
2009-10-01 21:01:20 Gracja, powab, wdzięk - cała ja O, nie, nie! Ja po tych kępach trawy zjeżdzać nie mam chęci - zaparłam się w duchu. Tego dnia w ogóle nie miałam ochoty na jazdę, a przy dzisiejszym
ociepleniu stok prezentował żałosne kupki sterczącego zielska. Ponieważ moje możliwości były mniej więcej takie same - czyli żałosne - wolałam sobie
odpuścić.
Z zamiarem zejścia na szlak dla pieszych, oparłam się o poprzeczną żerdź, oddzielającą mnie od celu i bez zbędnej czynności, jaką
jest myślenie, ułożyłam się na niej na brzuchu, jednocześnie tak podnosząc prawą nogę, by razem z nartą znalazła się po drugiej stronie.
Kiedy wyczyn ten się udał bez wywichnięcia biodra w stawie, skrzyżowałam nogi pod żerdzią próbując zsunąć się na prawą
stronę.
Efekt końcowy był taki, że gibnęło mną zbyt gwałtownie i zawisłam niczym rasowy leniwiec, prezentując się dość żałośnie, sami
przyznacie.
- Zrobiłaś to z wielkim wdziękiem - skomentował scenę, obserwujący mnie dziekan.
A mnie nie pozostało nic innego, jak
rozluźnić członki i gruchnąć z impetem na ziemię.
| |
2009-09-28 10:49:14 Sposób na długoletnią przyjaźń Wybrać niczego nieświadomą ofiarę. Złamać obojczyk - sposobem dowolnym - i odwiedzać w szpitalu.
Działa! Mówię wam! :D
P.S. Podczas
dzielenia się tym (może mało konwencjonalnym sposobem zawierania znajomości), naszła mnie niepokojąca myśl, że być może ofiara mojej przyjaźni, po
prostu w niej trwa z obawy przed następną kontuzją?
Hmmm, muszę to jeszcze raz przmyśleć.
| |
2009-09-27 19:56:14 Znikająca pani Ala Pani Ala z racji swojego wzrostu, zawsze przypominała mi karlicę. Elegancka w każdym calu, na szpileczkach, nigdy bez makijażu i porządnego uczesania,
była ozdóbką firmy.
Jechała teraz ze mną, jako pilot, w razie, gdybyśmy zgubiły jadący przed nami prowadzący samochód.
Jak się
łatwo domyślić - zgubiłyśmy go, już na pierwszym skrzyżowaniu. A kierowca zdając się na orientację pani Ali, nie martwił się o nasze dotarcie na
umówione miejsce.
Ha! Pani Ala okazała się świetnym pilotem, dopóki sama widziała jadący przed nami wóz. Teraz wpadła w panikę i miotała się
na siedzeniu, nerwowo rozglądając się to na prawo, to na lewo i takich wykluczających się informacji mi udzielając.
Wreszcie znudzona jazdą
slalomem i ogłuszona sygnałami dźwiękowymi innych zmotoryzowanych użytkowników drogi, kazała zatrzymać się na przstanku autobusowym w celu uzyskania
informacji.
Nie czekając aż koła pojazdu przesaną się toczyć, czyli pospolicie mówiąc - aż samochód się zatrzyma - otworzyła drzwiczki i
pośpiesznie wystawiając krótkie nóżki odziane w gustowne szpileczki ....... zniknęła razem z makijażem i uczesaniem i całą swoją
elegancją.
Podczas gdy ja wpatrywałam się ze zdumieniem w miejsce, w którym powinna się znajdować, ona wygramoliwszy się z dziury, do której
wpadła i masując obolałe kolano, niczym nie zrażona, pobiegła zasięgać informacji.
| |
2009-09-05 13:12:47 „Gdy więc już wszystkie sposoby ratunku upadły …” „wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”, chciałoby się dokończyć ale nie zupełnie odzwierciedlałoby to, o czym chcę na
pisać.
Więc gdy już opadły mi ręce, nogi i miałam ogólny zwis na rzeczy stan, umówiłam się z Tomkiem. Mędził i mędził, więc zgodziłam się dla
świętego spokoju.
Miał rzekomo problemy z niemieckim i baaardzo chciał, żeby mu wytłumaczyć zawiłości tego języka.
- Dobra,
przyjdź w sobotę – zgodziłam się nieukrywaną niechęcią. A on z nieukrywaną radością zapisał sobie mój adres.
Sobota. Czekam z nadzieją,
że się spóźni, wtedy bez kozery będę mogła opuścić lokum i pozwolić odbić się natrętowi od drzwi. Trzy minuty – odliczałam w napięciu. Dwie
– już stałam przy drzwiach gotowa do wyjścia. Jeden – wychodzę – oznajmiłam Karolinie.
- O, cześć! Wychodzisz? –
Tomek stał już w drzwiach. Co gorsza, z tym samym głupkowatym uśmieszkiem, co zawsze, kiedy mnie spotykał.
- Nie, pokój chciałam przewietrzyć
– odpowiedziałam z przekąsem, wpuszczając gościa do środka.
- To z czym masz problem? - tylko szybko, bo się
śpieszę.
Nieśpiesznie usiadł przy stole, równie powoli otwierając notatki.
- Będzie ciężko – myślę sobie z głębokim
westchnięciem i zaczynam tłumaczyć, widząc, że daremny mój trud. Mój uczeń siedział bowiem jak cielę i wpatrywał się we mnie, jak w wymalowane
wrota.
- Słuchasz czy nie! – wkurzyłam się na dobre, bo choć nie miałam nic lepszego do roboty, to było od tego gorsze.
- Oj,
jaka surowa nauczycielka – powiedział rozmarzony.
Karolina uwijająca się przy sobotnich porządkach, co chwilę chowała się za szmatą, by
nie wybuchnąć spazmatycznym śmiechem, widząc jakie męki przechodzę. To nie peszyło jednak naszego przybysza.
Po godzinnych mękach, nie
zdzierżyłam i dosłownie wypychając ucznia za drzwi, stwierdziłam, że lekcja skończona.
- Ochocho, ale milusia – stwierdził z
nieschodzącym z twarzy głupkowatym uśmieszkiem.
- Dla ciebie i tak jest wyjątkowo miła – pocieszyła go Karolina.
- Taaaak? –
ucieszył się niezmiernie i chwilowo zmiękczony przez połechtanie komplementem, dał się całkowicie wypchnąć z pokoju.
- Fajny chłopak.
Przyjdzie jeszcze? – spytała Karolina, zgrabnie unikając mojego ciosu.
| |
2009-09-05 11:30:58 Jak ślepy kulawego - Dzii, dzi - dwuletni Wiktorek, wskazując palcem, domagał się zamknięcia drzwi. Wszelakich. Jakie widział, te kazał zamykać. Tym razem chodziło o
drzwi pokoju, w którym bawił się ze swoim starszym kuzynem.
- Wiktorku, nie mówi się "dzi", mówi się "DRZŁI" - tonem językowego znawcy,
poprawił malucha, kładąc akcent na "RZ"
| |
2009-09-04 14:55:09 Aśka miała fajny biust Aśka była ulubienicą wychowawczyni na koloniach, które nieszczęśliwie spędzałyśmy wspólnie w NRD.
Ja byłam jej przeciwieństwem, bo już wtedy
lepiej od wychowawczyni znałam niemiecki i miałam więcej pieniędzy. To wystarczyło, by szykanować mnie przy każdej okazji.
Teraz robiła to
Aśka, z którą dzieliłam łóżko piętrowe, zajmując pięterko.
Podczas, gdy ja, w czasie siesty, chciałam sobie poczytać, Aśka wolała raczej
plebejskie zabawy i robiła mi fale, kopiąc w mój materac.
Podskakując na elastycznych sprężynach, prosiłam, błagałam, namawiałam, żeby
przestała. A że była głucha na moje niezadowolenie, zaparłam się o ścianę i odsunęłam łóżko, niebezpiecznie nim trzęsąc. To się nie spodobało mojej
"koleżance".
Wstała z zamiarem trzaśnięcia mnie w łeb. Była na tyle wysoka, że kiedy stanęła, jej twarz znalazła się na wyskokości mojego
posłania.
Patrzyłyśmy sobie wojowniczo prosto w oczy i kiedy ona podniosła swą pupilską dłoń w celu wymierzenia samosądu, ni stąd ni zowąd,
jak z procy wyskoczyła w kierunku jej twarzy, moja noga, trafiając wysokiego sędziego prosto w durny nos.
Ups! - pomyślałam z nieszczerym
współczuciem - Jaka szkoda, taki piękny nosek był.
Sala zamarła, a Aśka z rykiem (taka duża, buuuuu!) poleciała do
wychowawczyni.
Zgadnijcie kto dostał karę? A kto miał satysfakcję i spokój do końca obozu??
A tytuł? Cóż. Taki wabik do przeczytania
tekstu. Kogo by tam obchodził biust głupiej Aśki?
| |
2009-09-03 11:38:15 Zbieżność - Agata!!! - wrzasnęła mi nagle nauczycielka nad uchem, aż mało palpitacji serca nie dostałam.
Zreflektowała się, widząc moją pobladłą twarz
i dodała:
- O, sorry, to do psa.
| |
2009-09-03 10:23:30 Nóż w ustach - I wiesz co zrobił?! - spytała zbulwersowana, kiedy już opowiedziała mi całą historię, jak to było romantycznie, bo zaprosił ją - licealistkę - na
pierwszą w życiu kolację we dwoje do restauracji(!) i och i ach - rozpływała się we wspomnieniach.
- No? - spytałam mało zainteresowana, bo
nie lubiłam buca.
- OBLIZAŁ NÓŻ! - wykrzyczała swój niesmak wobec popełnonego przez chłopaka faux pas.
| |
2009-09-01 21:27:47 Mój przyjaciel koń Pojechaliśmy do podpoznańskiej stadniny koni. Koledzy studiujący jeszcze wtedy na Akademii Rolniczej, oswajali nas - baby z Uniwerku, ze zwierzyną,
która najbliższa była ich sercu.
Oswajali - to raczej nieadekwatne pojęcie, bo opowieści typu:
- jak to koń odgryzł treserce pół
policzka,
- połamał żebra koledze, który zaplątał się w strzemię przy upadku,
- że koń, czując niewprawnego jeźdźca, ucieka z padoku do boksu,
ocierając przy tym nieszczęśnikowi kolana do kości,
- zostaje się pozbawionym palców przy nieumiejętnym karmieniu zwierzęcia,
-
...
przynoszą zgoła efekt odwrotny do zamierzonego (przypomnę: oswajania).
Większość z tych historii usłyszałam będąc już w siodle,
więc sami rozumiecie, że coraz mniej frajdy mi to sprawiało.
Uczynny kolega chcąc nam jak najszybciej przyswoić informacje o koniach,
zakomunikował, że teraz przejedziemy się na czarnej wodzy. Tzn. koń na czarnej wodzy będzie.
Faktycznie, jechało się inaczej, bo koń łeb
spuszczał coraz niżej i niżej i nie wiedziałam: podciągać go w góre, czy dać spokój.
Mój prywatny instruktor coś tam tłumaczył, ale padok to
nie amfiteatr i większość jego słów uleciała przez otwarte wrota.
Koń tymczasem poczynał sobie coraz raźniej ze stępa, przechodząc ochoczo do
kłusa i zanim się zorietnowałam byłam już w galopie.
Moje myśli były szybsze niż jego bieg i oczami duszy ujrzałam wszystkie usłyszane przed
chwilą historie.
okrążyliśmy dość spory padok, po czym "wysiadłam" w biegu, lądując miękko na piachu.
Kumpel już ku mnie gnał. No,
myślę sobie, najadłam się strachu, mam nadzieję, że on też i teraz będzie się kajał. Padnie na kolana i będzie przepraszał, że nie wytłumaczył,
naraził, powspółczuje i poużala się trochę.
A on podbiegł i z pełnią szczęścia i radości pogratulował mi, że zrobiłam KÓŁKO W GALOPIE!
;/
Chwlę po tym, odwiózł nas na zajęcia. Trochę się spóźniłam i jeszcze z sianem we włosach wkroczyłam na salę.
Koleżanka siedząca
obok, oderwała się po pięciu minutach od zadania i węsząc dokoła spytała:
- Co tu tak koniem śmierdzi?
| |
2009-09-01 21:09:22 Wrestling Wchodzę do pokoju kumpla, zapukawszy uprzednio grzecznie. Zastaję kotłującą się na łóżku parkę.
Dziewczyna zrywa się zażenowana i próbując
wydobyć się spod cielska chłopaka, usprawiedliwia się szybko, wystawiając głowę spod jego ramienia i machając nogami, jak żuczek, że to, co właśnie
robią, to nie to co sobie myślę.
- Myślałam, że ćwiczycie walkę w parterze - powiedziałam z szelmowskim uśmiechem i wyszłam zostawiając ich
samym sobie.
| |
2009-09-01 10:11:51 Przepustka do pawlacza Wynajmowałam w czasie studiów mieszkanie w kamienicy z dwoma dobrymi kumplami. Każde z nas miało osobny pokój i żyło nam się raz lepiej, raz gorzej,
do momentu, w którym sukcesywnie ilość mieszkańców się umniejszała i zostałam sama.
Nie, nie, tak dobrze nie było - nie na trzech pokojach.
Pozostałe dwa, właściciel przezornie zamknął.
Mieszkanie było przestrone i miało jedno - wyjątkowo fajne rozwiązanie - obszerny pawlacz.
Zaadoptowałam sobie to "pomieszczenie",jako miejsce, kiedy troski życia studenckiego odbierały mi radość życia i kiedy chciałam być ze swoim żalem sam
na sam. Zamykałam się w mojej ciemni, wciągając do środka drabinę i mogłam tam siedzieć do woli nie wystawiając zaryczanej facjaty na światło dzienne.
To oczywiście, jeszcze w czasach, kidey było się przed kim ukrywać.
Któregoś dnia, zawitał u mnie były współlokator, który dostawszy
przepustkę z wojska chciał przepękać ten szlachetny czas w swoim pokoju. Jakże się niemile zdziwił, zastawszy zamknięte drzwi.
Cóż było
robić. Zaproponowałam mu nocleg pod jednym - kiedyś wspólnym dachem, ale nie we wspólnym pokoju. Przyjaźń - przyjaźnią, a swoje poczucie własności i
wyłączności posiadania pokoju miałam.
Kolega mojego poczucia nie rozumiał i próbował perswadować, uderzając, w jego mniemaniu, w czułe
punkty: to brał mnie na litość, to tłumacząc, że będzie cieplej.
Dobra, dobra. Od tego, żeby mi cieplej było, to ja miałam kołdrę i kiedy
wszystkie argumenty ustne i na piśmie zostały odrzucone, pozostało tylko jedno sensowne wyjście - pawlacz.
Dla kumpla zabrzmiało to jak
wyrok, ale mnie to jakoś nie wzruszyło.
Dla pewności, zastrzasnęłam za nim drzwiczki, zapewniając, że tak będzie mu
cieplej.
Nazajutrz, zadowolona z dobrego uczynku, udałam się do kuchni na zasłużone śniadanko.
I co tam zastałam? Kupkę nieszczęścia
w postaci mojego kolegi, patrzącego na mnie jak jakiś wyrzut sumienia. Wyglądał, jak księżniczka Pirlipatka, po nocy na ziarnku
grochu.
Najpierw, jak twierdził, nie mógł zasnąć, bo to ciężka sztuka na twardych, nierównych deskach. Potem, mało się nie udusił, twierdząc,
że zamknięte drzwiczki nie dopuszczały wystarczającej ilości tlenu. A kiedy już wreszcie udało mu się zasnąć, jakiś idiota zaczął o czwartej nad ranem
puszczać na okrągło "Dla Elizy".
Idiotą był mój automat do robienia jogurtu, radośnie ogłaszający zakończenie procesu tworzenia.
| |
2009-06-18 21:13:04 Asertywny mąż Artystka się we mnie obudziła. Znacie ten stan? Człowiek chodzi jak podminowany i rozsadza go chęć tworzeenia. Mnie się zachciało malowania.
Akwarelami. Jakbym wiedziała, że to najtrudniejsza technika, to bym się tak nie rwała. Ale nie wiedziałam i się dorwałam.
To jeszcze pół
biedy. Skoro stworzyłam, chciałam, żeby wisiało i było podziwiane.
Przez kilka dni prosiłam, błagałam i namawiałam męża, by mi wbił
odpowiedni gwoździk w odpowiednie miejsce. Nie żebym nie umiała, nie takim sprzętem się operowało, po prostu tego typu "skarby" są skrzętnie
ukryte.
No, to proszę i proszę, a że to do mnie nie podobne, biorę cudem znaleziony gwóźdź w swoje ręce. Jeah!
Trzy łupnięcia i
obrazek wisiał. Tylko, że, kurczę, jakoś daleko od ściany :/
Mąż usilnie udawał, że nie widzi moich poczynań, do momentu, w którym zaczęłam
coraz gwałtowniej stukać, sycząc przez zęby słowa mobilizujące.
Obrócił się leniwie. I jego wyraz twarzy ukazujący politowanie, zmienił się
błyskawicznie w ukazujący zgoła coś odmiennego.
Moje dzieło wreszcie wywarło na niego jakieś wrażenie. Co prawda było to dzieło zniszczenia
i nie o taki wybuch emocji mi chodziło, ale dobre i tyle.
I zaraz tam zniszczenia! Po prostu gwóźdź był nieadekwatny. Jaki był, taki
wzięłam. Mógł sam. Mógł, no nie?
Ale tego nie zrobił z jednej prostej przyczyny. Jemu się po prostu mój pierwszy, wykonany tak trudną
techniką obrazek nie-po-do-bał :/
Trza było demolkę w chacie zrobić, żeby to z niego wydobyć! Mężczyźni!!
| |
2009-06-18 10:22:09 Inwektywy - najlepsze na wodzy Obóz zuchowo - żeglarski. Ja w roli surowej wychowawczyni z zasadami, trzymam wieczorną wartę. Obok - obóz żeglarski dla starszej młodzieży.
Spokój, cisza, ... Aż tu nagle jakieś cienie zbliżają się do zuchowych domków, otwierają drzwi i bezczelnie włażą dzieciakom z włączonymi
latarkami "na salony".
O, żesz ty ...! - myśle sobie - harcerzom figli się zachciewa i mi dzieciaki budzić będą!
Niedoczekanie.
Zrywam się, zanim to nastąpi i głośnym, stanowczym "E!", zwracam uwagę, że tu się pilnuje.
Cień mnie zauważył,
kierując światło latarki tym razem w moje oczy.
- Czego tu?! Spadać mi stąd z tą durną latarką! - zaczynam łagodne
pertraktacje.
Latarka nic. Nadal po oczach daje. Więc przybieram pozę Czaka Norisa i dalej nagabuję, żeby latarkę wyłączył - buc jeden, bo
zaraz od tyłu będzie świecił. I czego się tu plącze, nic lepszego do roboty nie ma, że maluchy straszy?!
- Wyłącz to, idioto, do ciebie
mówię! - dokładniej precyzuję.
Ale nadal nic. Zero reakcji. Tzn. światłość nadal po oczach bije, a niezrażony cień, prze niczym
tur.
I gdy już miałam włączyć ciężką altyrerię słowną, ewentualnie użyć nóg i rąk w celu spełnienia obietnicy, latarka zgasła, a przede mną
stanął ..... kierownik obozu, we własnej osobie :/
- Ooo, ooo, to pan (?) Eeee, tego, .... - trochę mnie przystopowało w
krasomówstwie.
- No, ale przynajmniej widać, że ktoś tu pilnuje - odparł, uśmiechając się pod nosem, widząc moją głupią minę i życząc mi
dobrej nocy, udał sie na spoczynek.
| |
2009-05-19 21:18:35 Żaglówki widmo Chcąc utrzeć nosa wartownikowi na obozie żeglarskim, który zamiast pilnować stadła, bawił się w najlepsze w pobliskiej knajpce, postanowiłyśmy wespół
w zespół z koleżanką, odcumować żaglówki i pozwolić im płynąć w siną dal.
Tak, jak kiedyś Niemcy uwalniali krasnale z ogrodów, tak my,
postanowiłyśmy dać wolność Omegom.
Sami przyznacie, że pomysł był przedni! Raźno zabrałyśmy się więc do roboty, rozglądając się wokół, czy
nie ma świadków naszego "wybryku".
Niestety, podniecone pomysłem i skupione na wykonywaniu dzieła zniszczenia, straciłyśmy czujność i
zostałyśmy przyłapane in flagranti.
Kiedy już jakieś dziesięć Omeg żeglowało sobie w ciemną noc, jak duch ujawnił się komandor i ze stoickim
spokojem kazał nam ten bałagan posprzątać.
Super :/ A miała być taka fajna zabawa. Ech!
W tym momencie, ujrzałyśmy wracającą z
knajpy ekipę żeglarzy, w tym "naszego" wartownika.
- Szybko! Ktoś nam Omegi pospuszczał!! wołałyśmy do nich, szaleńczo machając rękami, żeby
nadać wypowiedzi więcej ekspresji.
Bez zbędnych tłumaczeń towarzystwo zaangażowało się do łapania niesfornego sprzętu.
Same w tym
czasie robiłyśmy mnóstwo szumu, żeby zdarzenie wyglądało jak najbadziej autentycznie. Uff. Udało się. Nikt się nie dowiedział prawdy i nikt nas nie
utopił :)
Czego dowodem jestem ja, pisząc ten oto tekst.
| |
2009-05-17 19:59:54 Ach, jak przyjemnie, wygłupić się wsród fal Korzystając z ciepłej letniej nocki, wyszłyśmy z koleżanką nad brzeg jeziora i usiadłyśmy na jedynej ławeczce, kontemplując (nie mylić z plucia kątem)
uroki przyrody.
Najsampierw zajęłyśmy się gwiazdami, a jak nam zbrzydło, przeniosłyśmy wzrok na jeziorko.
Żaglówki bujały się leniwie na
drobrych falach, pomost zalegały ciemności, a my w świetle reflektoru, jak na scenie w teatrze bez widzów (?)
- Ty, zobacz - mówię do
przysypiającej towarzyszki - tam się coś rusza.
- Co ci się rusza? Nic się nie rusza! - syknęła zniecierpliwiona.
- No, kurde, rusza się! Tam
patrz! - próbuję uściślić kierunek, którym ma się zainteresować.
- Bredzisz! - podsumowała mnie współkontemplatorka.
Nie, no, szału można
dostać! I nieznacznie podniesionym głosem (i podniesionym z ławki ciałem), mówię, że mało tego, że się rusza, to jeszcze się przemieszcza.
- Ej,
faktycznie! - otrzeźwiała z wrażenia kumpela. Ucieka!
- To, co? Łapiemy?! - zerwałam się do biegu i stanęłam, jak wryta, a ona na moich plecach.
Nie zauważyłyśmy bowiem, że na nieoświetlonym pomoście siedział sobie osobnik z wędką, której to spławik właśnie chciałyśmy ganiać po jeziorze :D
| |
| |
autor: Gagatka o mnie kontakt prawa autorskie Z archiwum pamięci
| |