2008-05-05 12:29:42 AZJATYCKI GRILL Cały ten zgiełkliwy czas zwany "długim łikendem" spędziłem po heretycku - bez grilla, kiełbasek, szaszłyków, piwa, zderzeń czołowych na Krupówkach,
zamoczenia butów na sopockiej plaży. Jak na starego profana nowych zwyczajów przystało, nigdzie nie wyjechałem. Zresztą i tak żona była w pracy,
więc... Poprosiłem babcię, aby zerknęła na powierzoną mej bezwzględnej opiece dziatwę i napełniła ją strawą, gdyby moja planowana nieobecność się
przedłużała (zapragnąłem, mimo nieustannie padającego u nas deszczu, trochę pokręcić pedałami). Wysłuchałem paru matczynych klasycznych uwag, w stylu:
- Synku, ale przecież zmokniesz! - No, trochę zmoknę, mamo... - A jak się przeziębisz? - Nie przeziębię, daj spokój! - Weź chociaż parasol! - Kurczę,
mama, nie da się tak jeździć! - Da się! Jeździłam na działkę. - Dobra, wezmę sobie jakąś folię na łeb! Wystarczy!? - Ale czego się denerwujesz?
Rosołek będzie, nie jeździj za długo. - Wyszedłem na maksymalnym tętnie, takim ani na rower, ani do kościoła. Deszcz nie odpuszczał, stojąc patrzyłem
spod daszka na uciekający z Kazimierza sznur warszawskich samochodów. Nawet szatan mnie opuścił, nie padła żadna kusząca propozycja z jego strony,
nic! Nawet blade i wyświechtane: - Zadzwoń do kumpla, siądziecie sobie. Nie jakoś tam ostro, po jednym piweczku, Przemuś, człowieku wyluzuj!, godzina
i będziesz w domu, mówię ci, stary! - Ale nie! Poszedłem do domu, przebrałem leniwie za kolarza, zrobiło mi się szkoda łańcucha, w ogóle nastąpił taki
dziwny moment, pretensja do całego świata, że sprowadza na mnie chmury, podczas gdy innym kadzi dymem z przypalanych żeberek. Kazimierskich
warszawiaków nie liczę. Oni potrafią bardzo szybko i skutecznie się przemieszczać z miejsca na miejsce. Ci z nich, którzy jednak zostali, taplają się
w SPA, nieświadomi pogody panującej na zewnątrz. Jeśli już coś pada, to w pierwszej kolejności są to oni sami - potem ich zasady, a dopiero na samym
końcu deszcz; na gołą głowę, tak na otrzeźwienie "po wczorajszym". Dzisiaj wszyscy spotkali się w pracy. Jedni pełni energii, zrelaksowani, wypoczęci.
Inni z mokrymi głowami i milczący. W obu przypadkach jest to kac. Uważajcie dzisiaj na swoich szefów. To szczególny gatunek weekendowego wczasowicza.
Wesołemu zanieście dobrze schłodzoną Colę owiniętą w podanie o podwyżkę. Smutnemu zajrzyjcie głęboko w oczy i wsuńcie w dłonie "Traktaty" Mistrza
Eckharta. Nic nie zrozumie. Pogłębi się jeszcze dodatkowo jego i tak już niskie poczucie własnej wartości i depresja. Ale spokojnie, bo już jutro to
on sam przyniesie wam Colę, zawiniętą we wniosek o podwyżkę z jego podpisem. Do dzieła! I pamiętajcie, że godzina miłosierdzia jest o piętnastej. Ora
et labora!
PS.
Na zdjęciu moja córeczka obok jakiegoś literata.
| |