2008-04-15 19:18:07 CO KOMU PISANE Dzisiaj znowu udało mi się dosiąść roweru. Tym razem przebrany za kolarza czułem się pewniej. Wyjście z klatki niemal wzorcowe, bez poślizgów i innych
sensacji. Przy pomocy kilku prostych trików zsunąłem samotnie swój pojazd. Bolą mnie teraz dodatkowo ręce, trochę szyja, ale osiągnięcie
samodzielności jest tego warte. Nie wiem, czy nie strzeliłem sobie tym manewrem samobója, przecież odtąd tylko patrzeć, aż padnie z kuchni: -
Kochanie, tak świetnie ci poszło z tym rowerem. Przyniesiesz mi z piwnicy ogórki? - I co ja jej powiem? Że mam L4? Już słyszę tę grzmiącą ciszę. No
nic, czasem warto ryzykować. Kolega Ermanno taką właśnie wyznaje zasadę. I widać, że nie żartuje, bo kto z nas z własnej woli przyjechałby do Polski!?
Przed blokiem nastąpiła aktywacja pulsometru, szpanerska zarzutka okularów, urażenie się w nogę i zawieszone bluźnięcie, puk! puk! w głowę i jazda!
Noga już troszeczkę odpuszcza, chociaż do pełnej satysfakcji z jazdy jeszcze daleka droga. Tymczasem potrzebuję bardzo gładkiego asfaltu ze względu na
wrażliwość na drgania. Najbliższy jest w Niemczech, więc zmuszony jestem jeździć po dziurach przeplatanych szczątkami mieszanek wszelakich rodzajów
grysów i mas bitumicznych, i narażać się na moc bezsensownych cierpień. Na szczęście osiągnięta przeze mnie średnia 16km/h, zaskoczyła mnie
pozytywnie, imputując zalążki radosnego szoku. Ostatnio było przecież osiem na godzinę! Po powrocie, szczęśliwy, zadzwoniłem do znajomego z
zapytaniem, czy nie miałby jutro ochoty na przejażdżkę ze mną. Wprawdzie wstępnie wyraził chęć, ale myślę , że raczej znowu pojadę sam, bo w trakcie
rozmowy dodał jeszcze, że dziś rano obudził się pod turkusowym sufitem bardzo gościnnej koleżanki, a w tej sytuacji to ja nie widzę podstaw, aby dla
roweru miał porzucić wdzięki swej, z pewnością uroczej, gimnastyczki. Cóż, jakoś sobie poradzę! On pewnie też...
| |