2010-05-14 11:13:28 Kura domowa leci na urlop Wikt i opierunek
Jestem stuprocentową Polką .... mądrą po szkodzie. Bo mogłam to, mogłam tamto, a czemu nie zrobiłam smego albo owego, o
ja!
Ale nie zrobiłam i mam za swoje. Ale jak to mówią: lepiej mieć za swoje niż za cudze (chociaż znalazłabym kilka sytuacji, w których
lepiej za cudze ...).
To może od początku, bo widzę, że się niecierpliwisz.
Jak przebiegła podróż - moje utrapienie - już wiesz.
Najgorszy był ostatni odcinek, czyli moment kiedy opuściłyśmy stację metra i udałyśmy się w celu odnalezienia mieszkania.
Ulicę odnalazłyśmy
od razu, blok również, ale numeru mieszkania przez kolejne dwie godziny nie.
Na początku było to zabawne, mogłam improve my spainish and
english, czyli hablar espanol y ingles, ale kiedy się okazało, że moja komórka w Barcelonie zastrajkowała i nie mogłyśmy zadzwonić do kobiety, u
której miałyśmy się zatrzymać, ani do nikogo innego, przestało mnie to śmieszyć.
Poza tym przyznasz, że spacer z bagażami po nieznanym
mieście też nie jest atrakcją cud.
Z opresji wybawił nas jeden z mieszkańców bloku, który z wielką ochotą objaśniał nam w różnych językach,
gdzie i jak, ale moja desperacja sięgnęła zenitu i byłam gotowa zanieść go na rękach, byle tylko zaprowadził nas do sąsiedniej klatki i palcem wskazał
właściwy przycisk domofonu.
W informacji, którą wcześniej otrzymałyśmy, widniał malutki błąd - zamiast literki "a", widniała "b". Ot, taki
drobiażdżek, przez który o mało szlag mnie nie trafił.
Głodne, wkurzone i zmęczone, ale z uśmiechem i nadzieją na posiłek po raz pierwszy
spotkałyśmy się z naszą "host family", która była jednoosobowa w postaci miłej 60-letniej Hiszpanki.
Miła 60-letnia Hiszpanka pokazała nam
pokój, spytała czy jesteśmy zmęczone i ...... poczęstowała nas szklanką wody.
Nadzieja o rzuceniu czegoś na ząb, prysła jak bańka
mydlana.
Przy okazji wyjaśniło się, że nie będziemy dostawały śniadań i obiadów, jak ustalałyśmy, tylko śniadania i kolacje.
No, dobra,
co się będę kłócić. Zagryzłam zęby i z uśmiechem powiedziałam, że de acuerdo (czyli ichnie "ok").
Kolacja o 21:30. To kolejna informacja,
która mnie lekko zadziwiła i pierwszego dnia o mało jej nie przespałam.
Różnice kulturowe w spożywaniu posiłków spowodowały u mnie dwudniowy
ból żołądka i to nie z powodu jakości tylko ilości.
Śniadanie złożone było z mini pieczywa chrupkiego i dżemu plus kawa. Kawę piłam przez
tydzień tę samą. Była przygotowana w specjalnym czajniczku, do którego dolewało się wody i była to jedyny wymieniany element i to też nie zawsze.
Poprosiłam właścicielkę, żeby zamiast chrupek dawała nam na śniadanie chleb, bo jestem głodna. Miła pani ze zrozumieniem kiwnęła głową po
czym odparła, że Luisa to nie hotel. I że przecież zjadłyśmy tosty i ciastka.
Przytaknęłam, że tak, bo nic innego nie było, ale wolimy
chleb. Przy okazji zrozumiałam, że pierwszego dnia zeżarłyśmy zapas śniadań przygotowanych na cały tydzień.
Próba wyjaśniania, że w Polsce
śniadanie je się jak król, obiad po książęcu, a kolację jak żebrak, skończyła się stwierdzeniem, że to nie Luisy problem.
Luisa mówiła bowiem
o sobie w trzeciej osobie, żeby nie było żadnych wątpliwości.
Tłumaczenie, że nie chcemy co rano jeść chleba z tym samym dżemem, wzbudził w
niej zdziwienie. Przy okazji uzyskałyśmy informację, że różnorodne śniadania to problem ekonomiczny.
Na pytanie ile kosztuje plaster sera i
jeden pomidor na nas dwie (paczka sera pakowanego 1,89 E), dowiedziałam się, że skoro to jest takie tanie, mogę sobie to kupić sama.
I nie
przekonał Luisy fakt, że wykupiłyśmy u niej pobyt z wyżywieniem. Nie przekonał, ale dała się namówić na plaster sera.
"Obyśmy do końca pobytu
nie jadły teraz tylko sera" - pomyślałam sobie. Niestety proroczo.
Moje problemy śniadaniowe były przedmiotem podśmiewywania się na
zajęciach. I przy okazji wyjaśniło się, że mimo kryzysu nie wszyscy Hiszpanie są sknerami.
Tyle jeśli chodzi o nasze posiłki na miejscu. Co
innego w knajpkach. Bardzo mi się tam podobało. Zwłaszcza w takich, gdzie żywią się miejscowi.
Zabawne były niespodzianki jakie dostawałyśmy
na talerzach. Zamawiając zupę z kury miałam wyobrażenie, że dostanę coś na kształt naszego rosołu. Nic bardziej mylnego. Dostałam gęstą zupę z
makaronem, ziemniakami i ciecierzycą. Do pełni szczęścia brakowało tam jeszcze ryżu i kaszy :)
Ryba okazała się obrzydliwą, nie do
przegryzienia mątwą. A rybka z cytryną, na którą miałam chrapkę, to cały talerz pikantnej na wpół surowej ryby, której kelnerka nie chciała niestety
dogotować i śmiała się ze mnie, gdy oddałam prawie całe danie. Żułam, żułam i jakoś nie ubywało.
Bardzo podobała mi się familiarna atmosfera
w takich lokalnych knajpkach. Wszsycy się tam znali z obsługą i po prostu miło było się tam znaleźć.
Pewnego dnia, gdy snułyśmy się w
poszukiwania jakiegoś dobrego miejsca na spożycie obiadu, kobieta opuszczająca właśnie lokal, z całego serca zaczęła nas namawiać, żeby nie iść
nigdzie indziej, bo tu gotują taaaaak dobrze i taaaak dużo, że nie ma sensu szukać dalej. Weszła tam razem z nami i głośno nas zaanonsowała.
Faktycznie było warto.
Pierwszego dnia trafiłyśmy do knajpki, w której obsługiwała dziewczyna pochodząca z Austrii. Była taka szalona i tak
sympatyczna, że zagadywała wszystkich klientów (głównie obcokrajowców). Z jednymi wypiła kielicha, z innymi wymieniała się adresami. Nam wyjaśniała
czym są poszczególne potrawy, w pewnym momencie poleciała do kuchni, żeby nam to pokazać, ale widać w drodze zapomniała, bo wróciła w odjazdowych
okularach, w których prezentowała się niemieckiej parze siedzącej obok.
Taaaak. Było zabawnie. O rachunek prosiłyśmy chyba ze trzy razy. Za
każdym w innym języku.
Wracamy do domu.
W opisie zakwaterowania widniała informacja o przestronności mieszkania (193 m kw.), o
mnóstwie naturalnego światła i o tarasie, krytym dachem.
Rzeczywistość zweryfikowała te dane. Mieszkanie duże, ale do naszego użytku malutki
pokoik, w którym trzeba się było przeciskać, naturalne oświetlenie - pewnie tak, ale nie przy braku słońca i ciągłym deszczu, no i taras kryty
częściowo, to znaczy, tuż nad drzwiami wyjściowymi.
Podsumowując: przy takiej pogodzie jaką my miałyśmy, było zimno i ciemno i mokro. Bo nie
było gdzie suszyć ciuchów.
Do przykrycia dostałyśmy prześcieradło. Luisa poinformowała nas, że jakby było zimno, to w szafie są koce.
Zdziwiło mnie to, że mam się jeszcze dodatkowo przykrywać kocem, ale zdziwienie trwało tylko do wieczora, kiedy pod przykryciem łóżka zobaczyłam
prześcieradło zamiast kołdry.
I uwierz mi, pod kocem, drugim kocem, pod przykryciem i w skarpetkach, nadal było tam
zimno.
Barceloooona!!!
Byłam głodna, przeziębiona, ale mimo wszystko w miarę szczęśliwa. Wizję szczęścia zakłócała trochę wizja
powrotu samolotem, ale była na tyle mglista, że prawie o niej nie pamiętałam.
I jak się w przyszłości miało okazać, to nie samolot miał mnie
zabić.
| |