2009-12-18 16:33:28 EGZAMIN KOMISYJNY Dzisiaj w pracy mięliśmy wizytację Państwowej Inspekcji Pracy i służb BHP. Badali parametry oświetlenia, hałasu, promieniowania, zaglądali tu i tam.
Skomplikowane mierniki obsługiwała bardzo ładna pani laborantka, duża i proporcjonalnie zbudowana, w typie silnej skrzydłowej. Troszkę się obawiałem,
że trzymane przez nią w mojej obecności przyrządy mogą wykazać podwyższony poziom promieniowania, lub nawet zdemaskować moje niecne myśli. Słyszałem
jak urządzonko kwiliło cicho i równomiernie, bez jakichś szczególnych efektów specjalnych, więc chyba udało mi się ukryć figlarne scenki rodzajowe
bezwiednie i spontanicznie powstałe w mojej głowie. Druga pani, z PIP, była już mniej przyjemna, zadawała mnóstwo podstępnych pytań, koniecznie
chciała żebym jakimś choćby najdrobniejszym szczegółem sprzedał mojego pracodawcę. I pewnie bym sprzedał, bo deska w kiblu jest pęknięta już ze trzy
tygodnie, ale czułem oddech szefa na karku i nie miałem możliwości manewru. Zresztą o tę deskę podejrzewam właśnie jego. Z drugiej strony oprócz
faktu, że szef jest gruby i ciężki innych dowodów nie mam. On, kiedy odkrył na korytarzu ślady opon, mnie nawet nie podejrzewał. No, ale to zupełnie
inna rzecz, bo tu się akurat mylił, i ślady były z pewnością moje. Sprawę w końcu umorzono z powodu niewykrycia sprawcy. Najlepsze, że najbardziej
podejrzany był nasz - Bogu ducha winien - goniec z dyrekcji głównej, którego na rowerze widziałem może ze dwa razy. Ale ten gość jakoś tak ma - no,
wypisz wymaluj, gęba podejrzanego. Widzisz go, i już podejrzewasz. O cokolwiek. Np. mijasz się z nim na schodach i od razu zastanawiasz, czy on aby
nie ma w kieszeni twojej książeczki wojskowej z czterdziestoma dolarami, wyjętej przed chwilą z szuflady w twoim pokoju. Zostawmy to jednak.
Inspekcja, oprócz paru petów, źle ustawionego monitora i przepalonej żarówki, nie wyśledziła niczego konkretnego. Mięli się już zbierać, ale na dworze
było -14 stopni, i komisja zapragnęła na koniec gorącej herbaty. Popłoch powstał nieopisany, bo nie było pod ręką żadnych ciasteczek. Wiadomo
skądinąd, że żadna komisja nie lubi, kiedy tych ciasteczek nie ma. W czynie społecznym ofiarowałem więc odruchowo swoje prywatne suszone figi (osiem
złotych w plecy - niech to szlag!), ratując tym samym szefowi jego grubą... to jest, chciałem powiedzieć, jego ważną posadę. Sam nie widziałem, ale
podobno silna skrzydłowa zjadła najwięcej. Może więc ten jej licznik Geigera jednak coś koło mnie wyniuchał? Nieważne. Ważne, że nareszcie przyszła
do nas zima, śnieżna, mroźna i ze słoneczkiem dzisiaj. A wszystkie komisje przychodzą i odchodzą, zupełnie jak zima. Zjadają ostatnie figi, jak śnieg,
który pochłania ostatnie skrawki zmrożonej ziemi. Wszyscy, my, wy, oni, musimy udawać kogoś innego, bawimy się w życie na poważnie, a potem i tak
stajemy nad garnkiem barszczu, lepimy świąteczne uszka (ja nie lepię, bo nie umiem), komisje w swych kuchennych woniach wspominają wlepione i
zaniechane mandaty, my zaś dobrze, lub źle wykonaną pracę. Cezarowi, co należy do Cezara. Jednak resztę życia... Ale to już lepiej niech każdy odrobi
we własnym zakresie. Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!
| |