2009-08-21 17:49:22 ŚLADAMI JAGIEŁŁY W lecie szkoda mi trochę czasu na gnicie przed komputerem, dlatego tak nieczęsto wpisuję swe dyrdymały. Bo też czy gorącej pory nie powinno się
spędzać nad wodą, w szuwarach, względnie pod znacznych rozmiarów parasolem? Ubiegły weekend tak mi się właśnie spędził, w otoczeniu rodzinki swojej i
rodzinek obcych, obok tatusiów i mamuś - niektórych mocno niepokojących. Dzieci wspólnie pluskały się w wodzie, prześcigając się w co oryginalniejszym
wykorzystaniu 60 centymetrów głębokości. Jedne wyciągały lub topiły kamienie, inne nurzały glizdy, inne dopytywały się ojców, czy już, czy już wypili,
bo puszka potrzebna, niektóre poszukiwały tajemnic w czeluściach swoich galotków, czyniąc to jakby w zwolnionym tempie. Ja część tego czasu
spożytkowałem na uczestnictwo w kolejnym maratonie - jak się później dowiedziałem:śladami Władysława Jagiełły. Byłże on w naszych okolicach? - niech
cię licho, nawet nie śmiałem przypuszczać! A jednak! Zacny ten mąż musiał swą stopą którąś z tych ścieżek wydeptać, i w IPN-ie muszą mieć na to kwity!
Bo robić tak duży wyścig bez jakiejś mocnej podstawy, chyba nikomu w głowie by nie postało! Zatem śladami tymi ponad sześćdziesiąt kilometrów
przegnałem, Puszczę Kozienicką w tę i z powrotem przeciąłem, ani jelenia, ani łosia, nawet tej słynnej już wiewiórki, niczego, co dziczą by
zapachniało. Może nie zupełnie, bo dzicz porozrzucała jednak butelki i stożki gruzu po remontach swych szlacheckich domostw. Nie o to jednak stoi.
Ducha Jagiełły wszak nie napotkałem. Trochę szkoda. Pogubiliśmy się trochę na trasie, taka ok. pięćdziesięcioosobowa grupa zawodników, w hełmach, na
rumakach, choć bez broni. Wsadziliśmy sami sobie jakieś dziesięć minut. Do trzeciego miejsca zabrakło mi 50 sekund. Na mecie byłem mocno zły, tak zły,
że ruszyłbym za Jagiełłą na Krzyżaka nawet w samym bidonie zamiast slipek! Przełknąłem tę gorzką pigułkę z honorem, ruszając ledwie do bufetu,
uśmieżając swój egzystencjalny ból smakiem rurkowatego makaronu z sosem. Potem znowu udałem się na plażę. Niektóre z dzieci uzbierały już całkiem
pokaźną kolekcję puszek. Populacja ojców znacznie się przerzedziła, co wytworzyło spore luki wokół niezagospodarowanych mam. Kolarz po maratonie
budził w nich jakiś taki niemy zachwyt, jakiś szacun taki niewysłowiony, nawet ta sucha kolarska klata, lśniąca potem, umiała się przebić do ich
świadomości i zamieszać nieco. Kiedyś koleżanka powiedziała mi, że w kolarskim stroju wyglądam sexy. Osobiście nie lubię tego określenia, ale
zastosowane wobec mnie kupiłem bez mrugnięcia okiem. Ale też ciekawe, że np. moja ukochana małżonka nigdy mi tego nie powiedziała. Ją chyba bardziej
kręci etos pracowniczy - taka ciutka smaru na nieogolonej gębie, ale rączki, oczywiście, perfekcyjnie czyste! Nigdy jeszcze się nie przebierałem za
robotnika w jej intymnej obecności; trochę się boję, bo gdybym jednak się mylił, to w jej lśniących oczach pozostanę już do końca życia niczym innym,
jak tylko zwykłym zboczeńcem! Nie warto ryzykować. W sprawach uczuciowych również należę do długodystansowców, a nawet maratończyków. Dla jednej -
wątpliwej zresztą - perwersyjki nie wystawię na szwank dorobku swego życia! Siedząc tak na plaży uświadamiam sobie zawsze trud tej postawy. Bo w
czasie rozglądania jestem sprinterem nie gorszym niż Usain Bolt! Ale w takich nie do pozazdroszczenia przypadkach wchodzę sobie po prostu do zimnej
wody... No bo takie jest życie, kurczę!
| |