2009-08-06 23:17:48 Mama za kierownicą – czyli dłuuga trasa z dziećmi z tyłu No, dobra – strzeżcie się nadwrażliwe mamuśki, bo nie mam dla Was litości! Od razu ostrzegam, że to tekst nie dla wrażliwych, więc jest jeszcze
czas, żeby się z tego wycofać i po prostu nie czytać.
Na początek skupię się na najbliższym otoczeniu, czyli osobistych koleżankach. Bo tak:
jak pracowały, to nie miały czasu, były zmęczone, zakochane, załamane, bla, bla, bla, ale mimo tego, udawało nam się od czasu do czasu spotkać. ALE,
sytuacja mienia się diametralnie, gdy u jednej czy drugiej pojawia się potomek. To już w ogóle, szkoda gadać, ……
Wszystkie wyżej
wymienione stany podwajają się, dochodzi jeszcze lęk i mega lenistwo. O spotkaniu nie ma mowy, chyba, że JA przyjadę. Ja z dwójką małych dzieci do
kogoś z jednym. Hmmm, dziwna logika – babska?
Przy moich dzieciach do pomocy mam tylko męża (po pracy), więc drażni mnie histeria
rodziny „ładującej” dzieciaka do samochodu, gdzie:
1. babcia pędzi otwierać drzwi wejściowe
2. ojciec pędzi otwierać drzwi
samochodowe
3. matka, zasłaniając dziecku dostęp świeżego powietrza, pędzi z obłędem w oczach do tegoż
4. dziadek przedreptuje z nogi na
nogę
5. odjeżdżają
6. wszyscy oddychają głośnym: UFF
7. po powrocie – powtórka z rozrywki z podziałem na role
Nic
dziwnego, że taka mamuśka w dłuższą podróż się nie wybierze, bo nikt tak nadskakiwał nie będzie. Czyli jednak lenistwo.
Z doświadczenia mogę
powiedzieć, że podróż z oseskiem to pikuś w porównaniu z np. dwulatkiem. Dzidziusia wkładamy spokojnie do samochodu, nie trzeba pędzić, jak w
maratonie, nie udusi się świeżym powietrzem.
Wróćmy jednak do otwierania samochodowych drzwi. Zapewniam Was, że nie potrzebni do tego
teściowie. Ich można wykorzystywać inaczej, póki się dają i o ile w ogóle. Bo, wiecie, teraz to tylko drzwi będą otwierać, a później się okaże, że to
oni własnymi rencyma wam dziecko wychowali i gdyby nie oni, to byście dzieciaka zmarnowali. I po co wam to?! Nie lepiej już samemu te drzwi otworzyć?
To część wstępną mamy już za sobą. Nie boimy się z dzieckiem samodzielnie otworzyć drzwi samochodowych. Podczas, gdy my to ćwiczymy, mąż
opracowuje nam najlepszą trasę. W końcu jakiś podział obowiązków musi być!
Pakowanie to pikuś. Cały wóz nas, klamoty męża odpadają, więc
...... i tak ledwo - ledwo się mieścimy.
Tu praktyczna rada - jak jadę do kogoś, kto ma dzieci w wieku moich, pytam, czego nie muszę
zabierać. Bo może się zdarzyć, że kumpela ma jakiś nieużywany wózek, kojec, wanienkę, nocnik, kosmetyki pielęgnacyjne, rowerek i to może naprawdę
zaoszczędzić sporo kłopotu. No, chyba, że bawimy się w szpanowanie i musimy koniecznie pokazać nasz inwentarz z najwyższej półki, albo unosimy honorem
"no przecież moje dziecko nie będzie sikało do nocnika z Tesco, albo balsamowało oliwką z Biedronki, fe!".
Acha i pamiętajcie: w tamtą
stronę zawsze wszystko się mieści, w drodze powrotnej nie jest to już takie oczywiste.
Podsumujmy:
- jesteśmy spakowane
- mąż
opracował trasę, zrobił zakupy, zatankował (samochód, ma się rozumieć), dokonał przeglądu technicznego
- umiemy samodzielnie otwierać wszelkie
możliwe drzwi z dzieckiem przy piersi
- gotowe do drogi!!!
A dzieci? Wiadomo, jak małe, to śpią, jak większe, to też zaraz zasną. A jak
nie?
Na moich dzieciach sprawdzają się nagrania - bajki i piosenki.
Żeby więc było trochę urozmaicenia, bardzo ważna jest zabawka.
Najlepiej nowa, z wieloma funkcjami. Im więcej funkcji, tym dłużej zajmuje dzieciaka.
Książki. Wszelakie. Moja trzyletnia córka sama wybrała
sobie lekturę na podróż, a było to "20 prezydentów Francji". Zabierała ich w każdą dłuższą podróż. Prezydenci zawsze lądowali w doborowym towarzystwie
misia z serduszkiem, kauczukowej piłeczki i innych skarbów niezbędnych małej podróżniczce.
Mój drugi szkrab nie ruszy się w żadną podróż bez
ulubionego kocyka i pluszowego pieska. I to nie w torbie w bagażniku, tylko wszystko musi być na wierzchu (dzień czy noc, lato czy zima swoje skarby w
łapkach trzyma ;)
Czyli tak: do zabawy bierzemy ulubieńców malucha, ewentualnie extranową zabawkę lub superskarby smyka - czyli coś, co jest
najważniejszą rzeczą na świecie, np.:
a) plastikowy "dorosły" kubek
b) pudełko na skarby (po zapałkach?)
c) rolki po papierze
toaletowym lub ręcznikach papierowych (luneta i lornetka superpodróżnika)
d) magiczny kamień
e) plastikową butelkę
f) starą kartę
bankomatową (dla odważnych - aktualną)
I co nie jest bez znaczenia - prowiant:
- chrupki
- paluszki
- wafelki
-
gofry
- owoce i warzywa pokrojone w małe kawałki
- soczki ze słomką
- WODA ("najlepiej" w bidonach, będziecie miały jak w łodzi
podwodnej)
Mnie się udało. Zjechałam w ubiegłym roku pół Polski z dwójką małych dzieci. Bez GPSa!!!
Podróż zaczęłam z Warszawy.
Byłam dość zdenerwowana, bo moje dzieci do aniołków nie należą i zaraz po wejściu do samochodu zaczyna się: jeść, pić, siusiu, bajkę, zabawkę,
piosenkę, kupa, bek, a ona mnie bije! a masz! a masz! Łaaaaaa! A ona mi zabrała czapkę! Sama sobie zabrała - sama widziałam.
Niezła wizja
podróży. Ech! Włos się jeży, a podróż jeszcze się nie zaczęła.
Dzieciaki swoje torby z zabawkami miały przy sobie. Ja wory ze smakołykami na
przednim siedzeniu. Przez stolycę przepilotowała mnie kumpela, a dalej już się zapowiadało pięknie, bo jedna bestia się uśpiła, korków nie było, aż tu
nagle........... Co światła, to mi samochód kicha, prycha i gaśnie. No nie, myślę sobie - to se pojechałam. Help! - krzyczę w duchu a w realu do męża
dzwonię, co robić, co robić??
Co robic? Gazu porządnego natankować i dalej pruć przed siebie.
Droga prosta, jak w mordę strzelił. Nie
żeby bez zakrętów, ale dobrze oznaczona. Dzieciaki, jak aniołki - cztery godziny grzecznie jechały, bez żadnych ekscesów.
A wiecie dlaczego? Bo
przed podróżą wytłumaczyłam im powagę sytuacji, że mama musi bardzo uważać na drodze, bo się rozbijemy, jak będą się szarpać, kłócić i co chwilę coś
chcieć.
Takie maluszki a zrozumiały. Moje małe diabły! Do dziś się dziwię. Juz nigdy więcej nie było tak pięknie i spokojnie (może za krótkie
trasy?). Z Warszawy pod Zamość to około cztery godziny jazdy!!!! Ja na ich miejscu już bym przynajmniej kląskała jak Osioł ze Szreka.
Po
trzech dniach kolejna dłuuuuga trasa. Ten sam tekst o powadze sytuacji, wzmocniony drobiazgami w postaci nowych zabawek. Tym razem Zamość - Kraków. I
znów zdarzył się cud. Dziewczynki jak aniołki. A trasa gorsza. Jednak co stolyca to stolyca. Trochę się pogubiłam na trasie przez złe oznakowanie, ale
dojechałyśmy pięknie. I jeszcze tego samego dnia czekała nas podróż powrotna do Poznania. Dałyśmy radę. Tu się przyznam, żeby nie było, że jakaś
kamikadze jestem. W Krakowie czekał na nas mój mąż i ten odcinek trasy dzieciaki jechały już z tatą. A ja za nimi z oczami na zapałkach. Ale jaka
dumna z siebie. Ech!
Więc jak mi teraz kumpela mówi, że nie przyjedzie z drugiego końca miasta, „bo wiesz, ….. z dzieckiem
(?)”. To NIE, do licha ciężkiego, NIE WIEM!!!!
Bo niby czego nie umie:
- otwierać drzwi?
- wkładać fotelika do
samochodu?
- czy po prostu tyłka jej się ruszyć nie chce???
| |