2009-06-17 11:47:19 SYNEK W ubiegłą sobotę i niedzielę wybraliśmy się z synkiem na dwa wyścigi - jeden szosowy, a drugi w terenie. W sobotę spóźniłem się na start. Pierwszy raz
w życiu chciałem pościgać się na szosie, i od razu taka plama! Lał zimny deszcz, wiatr wciskał wodę wszędzie. Samotnie ścigałem pierwszą grupę, gdzie
załapał się mój syncio. Ale dystans był zbyt krótki żebym odrobił straty. Na mecie, pod parasolem, stał Rysio Szurkowski, dawny mistrz finiszu. Pewnie
się zdziwił, że jakiś dzieciak przyjechał w grupie, która pogubiła w deszczu paru kolarzy i nie dała się schwytać wściekle gnającemu po kałużach ojcu.
Nie wiem, może oni ze strachu tak zasuwali? Że jak ich dopadnę, to przewieszę przez ramę i spiorę po ojcowsku po mokrych tyłkach? Mogło tak być. Tak
więc niepowodzenie. Ale na drugi dzień jechaliśmy w terenie. Czyli moja specjalność! Im gorsza trasa, tym łatwiej dla mnie. Tu kałuże były podszyte
błotem. Wpadało się do połowy koła i moczyło białe przez chwilę skarpetki. Już po dwóch kilometrach udało nam się uciec reszcie brudasów. Synek
dzielnie trzymał koło i przyjmował z obojętnością rozbryzgi spod mojego roweru. Niestety, po ok. dziesięciu kilometrach zgubiłem trasę. Zacząłem
krążyć, cofać, kląć - żenujący przykład dla synka. Ciężko sapał i był cichy jak nieużywana pompka. W końcu nas dopadli. Najpierw dwóch, potem chyba
pięciu. Pojechali po naszych śladach i nie byli wdzięczni. Zaraz okazało się, że pozostali mieli mniejsze klapki na oczach i skierowali się we
właściwą stronę. Znowu dostałem amoku, rzuciłem się do przodu agresywnie jak ratlerek. Po kilku minutach drugi raz zostaliśmy sami. Na szczęście było
trochę asfaltu i można było się rozpędzić. Tym razem jednak synek nieco kwilił i słyszałem cieniutkie: "tato!". Musiałem zwolnić, ale byłem pełen
podziwu dla jego postawy. Na dziesięć kilometrów przed metą doholowałem go do prowadzącej trójki. Tu znów odpuściłem, bo syncio - choć dzielnie! - to
jednak umierał. Nie było jednak zbyt wiele czasu. Metę usytuowano na asfalcie, więc w razie wspólnego finiszu wszystko mogło się zdarzyć. Trzeba było
zatem uciekać. Na kolejnym błotnisto-gliniastym odcinku postanowiłem ruszyć. Martwiłem się o synka, ale świetnie sobie poradził. Udało nam się
odjechać, ale synio ponownie zakwilił. Próbowałem dodawać mu otuchy, ale grzecznie poprosił żebym się na razie przymknął. Dwa kilometry przed metą
zaczął się już asfalt. Rywale jeszcze w lesie. Zwolniliśmy. - Synku - mówię - dojechaliśmy! Wjeżdżasz pierwszy? - A ta moja kochana dziecina, mojego
wzrostu, o większych stopach i dłoniach, ta dziecina, którą nosiłem na barana i bujałem czasem o trzeciej w nocy, ona to mówi do mnie: - Tato, to by
było niesprawiedliwe. Jedź ty! - Rany, scena jak z Titanica, kiedy Leonardo puścił deskę! Wzruszyłem się na całego. Takiego człowieka zawsze chciałem
wychować i mieć przy boku. Wjechałem pierwszy, ale nie z tego zwycięstwa się cieszę. Synek, jesteś wielki!
| |