2008-11-16 14:33:08 HOKEISTA Wczoraj zainaugurowałem sezon zimowy, odwiedziwszy przyjazną taflę naszego legendarnego lodowiska, rozmieszczonego na dachu "Galerii Zielonej". Dziwię
się w tym miejscu, dlaczego jeszcze nigdy dotąd nie wspomniałem o swoim dodatkowym i ciekawym zboczeniu, jakim jest jazda na łyżwach. W zasadzie chyba
od zawsze chciałem być hokeistą. Bardziej może tylko kolarzem - no, może jeszcze marynarzem, ale takim zwykłym, śródlądowym, niemarzącym o zapachach,
urokach, i namiętnościach Rio, ale raczej, co najwyżej, o rejsach górną Odrą, np. w okolicach Kędzierzyna-Koźla. Na okoliczność wody nadal miewam
ataki romantycznej histerii, jakiegoś niedookreślonego kwiku duszy, ciągu w dół, lub w górę rzeki, jak łosoś, w szerz, lub wzdłuż bezkresnych wód
bałtyckich, jak pewien nasz rodak, który podczas stanu wojennego ponoć rzucił się przez morze, w kierunku Bornholmu, a jego Arką był nadmuchiwany
materac, kupiony na talony za wyniki w pracy. Podobnego romantyzmu doszukiwałem się onegdaj w hokeju - choć już dzisiaj nie umiem powiedzieć na jakiej
podstawie. Być może chodziło zwyczajnie o wodę, "martwą", silnie zmrożoną, przecinaną, rozszarpywaną, roztrzaskiwaną w drobne kryształki płozami łyżew
amatorów i zawodowców, będącą niemym świadkiem prawdziwie męskich pojedynków, podczas których zdobycie bramki nie zawsze bywa priorytetem; liczy się
przede wszystkim szybkość, zwinność, płynność i finezja, z jaką... wali się przeciwnika kijem pod żebro, łokciem w ogacone wełną mineralną nery,
pięścią w ucho, żeby spadł kask, by zaraz potem łatwiej było zarzucić rywalowi jego własną koszulkę i na środku boiska wbić go ostatecznie w
przerębel, pełen miedzianych rurek wypełnionych ekologicznym gazem chłodniczym. Ja, do podobnych triumfów, jestem, niestety, zbyt cherlawy. W swoim
pokojowym usposobieniu unikam nawet konfrontacji z wieczorno-sobotnimi troglodytami, grasującymi po naszych miastach, w oparach chmielu i tytoniu, w
towarzystwie wypacykowanych panien o przeróżnej proweniencji. Jeśli zaś w samym sobie miałbym się doszukiwać jakichś atawizmów, jakiejś dzikości
serca, to - owszem! - mam czasami ochotę, np. zjeść (bądź nadgryźć choć nieco) którąś z podmroczonych partnerek, wijących się wokół tych wyłysiałych w
wyniku intelektualnej sepsy, umięśnionych fagasów w adidasach. One ładnie czasem pachną, i chociaż może już i jestem leciuchno ślepawy, to jednak nos
posiadam wciąż zdecydowanie pięciogwiazdkowy - nie tak może szlachetny i błyskawiczny jak Roberta Kubicy, ale wciąż niezłomnie niezawodny. Tak więc,
kiedy czasami wracam do domu w ciemnościach, po pracy, pociągam z powietrza dwa "snify", i już wiem, gdzie się udać; w głowie natychmiast rozpala mi
się potężnych rozmiarów ognisko, żar bucha niepowstrzymanie, a ciepło (wbrew prawom fizyki!) ucieka w dół, miast piąć się do góry, w kierunku komina;
ach! ten przecudaczny twór, jakim jest mężczyzna, dlaczegóż on wbrew logice ma komin nie w tym miejscu, dlaczegóż klucze, papiery, pozwolenia, atesty
i szyberek, posiada kobieta, w której ognisko to niejednokrotnie zaledwie blady płomyk kaganka! Łatwiej, wobec tego, zrozumieć teraz ganiających się
po lodzie facetów, poprzebieranych we współcześnie pancerne stroje, którzy są gotowi pożreć nawet krążek, byle tylko ukochana dostrzegła z trybun ich
heroizm, a potem, wieczorem, szepnęła pod prysznicem: - Widziałam wszystko, mój ty mały brutalu... się boję troszeczkę ciebie... wiesz?
Pewnie, że
wie! I ja wiem! Darmo jednak wdarłem się wczoraj na lód, z impetem sztyletu nocnego asasyna, bowiem wśród gawiedzi zebranej wokół nie było mojej
najdroższej, dla której warto by było stoczyć dłuższy i zacięty pojedynek o utrzymanie równowagi, oraz uniknięcie zderzenia z ofiarą radykalnego
zmniejszenia ilości godzin lekcji wuefu w latach ubiegłych. W rytmach, które sam wybrałem (mam oddanych znajomych w obsłudze lodowiska) ruszyłem zatem
gwałtownie, w kierunku prawo skos, i już po kilku ślizgach zechciałem się obrócić; pod nogami spora warstwa wody (było wyjątkowo ciepło!), z przeciwka
fizyka pchała w moim kierunku bezwładne, już niemal zezowate od obłędu, ciało jednego z tych niepokonanych na suchym lądzie herosów, łysych
chłopaczków. Chciałem mu śmignąć przed nosem, żeby go zaraz tym samym nosem wciągnąć, ale... niespodziewanie sam kopnąłem się w piętę, wystrzeliłem do
góry z rozpaczliwie rozpostartymi ramionami, ze wzrokiem pełnym okrutnej trwogi, z poczuciem niepohamowanego wstydu i hańby - oto i kara! - deprymując
ostatecznie dresiarza, gnającego już teraz nieodwołalnie w bandę z prześmiewczym napisem: KIERUNEK JAZDY. Po chwilowym opuszczeniu ziemi, lądowałem
najpierw na prawym łokciu i dłoni, następnie boleśnie przyziemiłem prawy pośladek, by zaraz potem, w efektownych wodnych rozbryzgach, runąć pozostałą
częścią swojego samczego mięcha. Wilgoć natychmiast wdarła się wszędzie - nawet do komina... Dres, rozlany pod bandą, próbował długotrwałego szpagatu
- bez przyjemności, jak sądzę. I ten... No, tak... No, to se, kurde, pojeździłem... Jak ta mucha... se pojeździła, kurde!...
PS. Strasznie
mnie boli pośladek. Zna ktoś może jakieś naturalne metody, okłady? Najlepiej coś mniej skomplikowanego i lżejszego, niż ciało niewieście:) No bo, ileż
tego można, jak pragnę zdrowia?! No ile?! No?! No... Nie... No, ale tak z drugiej strony... właściwie, to czemu nie?... po co zaraz tak radykalnie...
Zwłaszcza, jeśli zamiast łba ma się chronicznie czajnik z gwizdkiem... :)
| |