2008-10-23 10:37:07 MIŁOŚĆ POD DĘBEM, Z TUSKIEM W TLE Korzystając wczoraj z przepięknej pogody popołudnie postanowiłem spędzić z moją ukochaną żoną (ostatnio pomówiła mnie o czarny pijar na blogu w
stosunku do jej osoby - co uznałem za dalece niesłuszny wniosek!) i pojechaliśmy do Nałęczowa. Dzieci wolały iść na plac, lecz spacyfikowałem te nie
na miejscu roszczenia, i wpakowałem je na atestowane foteliki w aucie, gdzie zostały skrępowane tzw. pasami bezpieczeństwa. Najstarszy synek wykazał
się nie lada sprytem, wyprowadził niepostrzeżenie rower i zwyczajnie uciekł. Byłem bez rozgrzewki, więc o pościgu nie mogło być mowy! Uwięziona reszta
mocno go dopingowała, dlatego też całkowicie mu darowałem, wsiadając w końcu do samochodu. Atmosfera była napięta, z tylnych siedzeń zalatywało fochem
i dało się słyszeć pomruki niezadowolenia. Ktoś kopał mnie przez fotel w plecy. Żona na przednim fotelu sprawdzała stan naładowania baterii i zasięg.
Cóż, bywało gorzej! Kiedyś uciekli mi wszyscy! Po uruchomieniu silnika padły pierwsze strzały: - Gdzie jedziemy? - pytał uwięziony głos. - Do
Nałęczowa - odpowiadałem. - A po co? - drążył głos. - Na wycieczkę - odpowiadałem jeszcze bez zeza. - A będą koniki? - znów głos. - ...!? - ja na to.
Ale głos już mnie w tej chwili namierzył, przerodził się w chórek, jeszcze cichy, lecz coraz śmielszy. Na pierwszych światłach jedna część chóru
chciała już pić, a druga siku. Ja miażdżyłem kierownicę i przymierzałem się do odpalenia poduszki powietrznej. U żonki było coś nie tak z paznokciami.
Gdy udało mi się wyprowadzić auto na prostą, wraz z nim sam się wyprowadziłem z równowagi, łamałem przepisy, i otrąbiłem panią, która słupek
fotoradaru utożsamiała ze znakiem STOP. W połowie drogi ruch zmalał, powróciła też przytomność. Tył niespodziewanie zasnął. Na miejscu trzeba było ten
skład obudzić. Znowu jęki i złorzeczenia na ojca. Resztką sił człowieczych dobrnąłem z nimi do placu zabaw przy SPA w nałęczowskim sanatorium.
Zjeżdżalnia natychmiast opanowała serca najmłodszych kobiet w moim otoczeniu, a pośród pisków i innych nieartykułowanych dźwięków co i raz padało:
"kochany tatuś!". Najstarsza (stażem! - żeby znowu nie było, że czarny pijar!) z kobiet w moim otoczeniu myślała chyba o niespodziance w postaci
karneciku, słusznie uznając zjeżdżalnię za miejsce dla siebie nieodpowiednie. Przyznaję, że niestety musiałem ją rozczarować, będąc prostym chłopem
osadzonym w tradycjach początku XX wieku. Nie przyszło mi do głowy, że turban na głowie i gorące kamienie na nagich ramionach mogą ją aż tak
ekscytować. Kiedy więc wychodziłem z budynku SPA, niosąc jedynie tackę z espresso i ciasteczkiem, zauważyłem, że znowu utkwiło jej coś pod
paznokciami. Przy stoliczku pod parasolem i opadającym z liści dębem, po przegryzieniu ciasteczka, po paru łyczkach kawy, zajrzała mi wreszcie w moje
proste oczy i z uśmiechem powiedziała: - Fajnie tu. - Dotknęła mojej dłoni i szepnęła: - Kocham Cię! - Trochę jak w telenoweli. Jest deklaracja, nie
ma konsumpcji. No, ale karneciku też nie było, więc "remisik". Martwi mnie rzecz jedna; otóż, czy powyższa opowieść nie oznacza, że jeszcze kiedyś
będziemy dziękować premierowi, że nas tak na chama ciągnie do strefy euro? Stawiam tylko, że któraś z tych historii nie jest prawdziwa i szczera.
Obawiam się, że nie moja, panie Tusk!
PS. Po drodze zajechaliśmy do Kazimierza. Piękny spacerek!
| |