2008-09-12 18:55:43 DOWÓD REJESTRACYJNY Chapter I
Moje wizyty w Urzędzie Komunikacji wyglądały mniej więcej zawsze tak samo, tzn. rano zajmowałem kolejkę, potem urzędnicy śniadali
(i nieludzko byłoby odmawiać im po kawie wizyty w ubikacji, więc kolejne minuty!), i wtedy, kiedy już wszyscy myśleli, że kolejka wreszcie ruszy
pojawiał się nagle "uprzywilejowany klient"; wzbierało we mnie, ale jeszcze nie atakowałem, pociłem się na klacie, co oznaczało, że nie wytrzymam
zbyt długo w milczeniu, czas mijał nieubłaganie, a brak pozwolenia na broń trzymał jeszcze tę sytuację pod jako taką kontrolą, chociaż już
zastanawiałem się nad jakimś perwersyjnym zabójstwem z użyciem breloczka od kluczy, bo hen! hen! w okienku siedziała piękna blondynka podobna do żony,
tak samo trudno dostępna w pewnych okolicznościach; zatem spoglądałem tam bez nadziei na rychły kontakt, zbliżała się czternasta, właściwie bez szans,
żebym jej zaraz nie przewiesił przez kolano i nie zlał dowodem rejestracyjnym po gołym tyłku - matko moja!, jakżeż bliski bywałem obłędu,
"uprzywilejowany" nosił z dumą i uśmiechem nowe tablice, śmierdział tatarem zjedzonym w garmażerce usytuowanej w suterenie, jeszcze nikt nie umarł,
ale zostawało już naprawdę bardzo niewielu, w zasadzie sami inwalidzi i psychopaci; wtedy zdarzało się, przed samym zamknięciem, że okienko
wypuszczało do mnie znak, bym podszedł, bym wylał w niepachnący już teraz poranną świeżością kobieco-urzędniczy byt samowładny swoje petenckie żale i
zapotrzebowania względem WŁADZY powiatowej, bym tchnął przez okienko ostatnim mentosem, uspokoił się, pogodził z realiami post-socjalistycznej
biurokracji, bym podał wymięte dokumenty, dowód osobisty, kartę pojazdu i znaczek... - Jaki znaczek? - pytałem, - O jej!, nie ma pan? Trudno, dziś już
pan nie zdąży, ale jutro mamy od siódmej piętnaście, więc...
Chapter II
Tak było kilka lat temu. Zdarzyło się jednak, że z
upoważnienia pewnej drogiej mi osoby naraziłem się na podobne przeżycia wczoraj. Na wszelki wypadek wszystkie niebezpieczne przedmioty zostawiłem w
domu, zastanawiając się nawet, czy aby rozsądnie postąpiłem nie pozbawiając się sznurówek i gumki w bokserkach. Cały dzień padało, co sprawie nie
wróżyło najlepiej. No nic! Wchodzę... Rany! - zamknięte, czy gaz wpuszczają, że nikogo nie ma? Ale patrzę, ta sama blondynka, ciut starsza, ale jakby
bardziej przyjazna, monitor lżejszy o jakieś dziesięć kilo, krzyż zdjęty, ale za to flaga unii przypomina o naszych wspólnych wartościach z
homoseksualistami, więc jest światowo, ochroniarz z ręką na kaburze, bo przyjechałem rowerem i wszedłem zbryzgany deszczem, z plamą na pośladkach i w
mokrych skarpetach, przy okienku pusto, nieśmiało podchodzę, otwieram torbę i nie wyjmuję bomby, co wyraźnie rozczarowuje ochroniarza, ale uspokaja
blondynkę, która prosi o dokumenty, dowód osobisty, kartę pojazdu i ... nie chce znaczka! Jasna cholera, nie wytrzymałem! - A znaczek niepotrzebny!? -
Nie! - padła krótka odpowiedź. Obsłużyła mnie w trzy, może cztery minuty. Byłem wściekły - znowu miałem ochotę przewiesić ją przez kolano i
wychłostać. Tak mnie upokorzyć przy tym uzbrojonym po zęby wielkoludzie... Cztery minuty, i to bez czekania! Przecież nie da się żyć w tym szalonym
tempie! Ech, gdzie te kolejki, gdzie ten jeden wspólny wróg, gdzie ta nasza wspólna zbiorowa nienawiść do systemu, jedność, siła i zdecydowanie w
walce o ... no, obojętnie o co, bo bez walki to nuda jest... Zaraz tam człowiekowi miłość w głowie, jakieś obowiązki, zobowiązania. A skąd na to
wszystko czas wziąć?
PS. Żeby chociaż eurorybę powiesili na ścianie - ale gdzie tam! Jadę na rower. Słabo mi...
| |