2008-07-17 09:52:11 BANK W WIATRAKU Z przyjemności, których dostarcza mi praca zawodowa najbardziej lubię... wolne po pracy. Kiedyś prym wiódł dzień wypłaty, obecnie za sprawą postępów
elektroniki osunięty w niebyt. Z dawną atmosferą towarzyszącą temu comiesięcznemu wydarzeniu łączy się jedynie termin "przelew". Bezwzględnie szkoda
tamtej formy bezpośredniej wypłaty, biorąc nawet pod uwagę pewne straty wynikające z braku - nieznanych wówczas jeszcze - znajomości technik
asertywnych, zwanych wtedy "zespołem nieumiejętności opierania się pokusom ze strony społeczeństwa (koledzy!)". Teraz, kiedy zdarzy mi się zerknąć na
wydruk operacji na koncie, kiedy gubię się w kolejnym rządku radosnych cyferek z plusikami i minusikami, kiedy widzę jak jakiś tajemniczy numer długi
jak ogon małpy skubnął mi najpierw 3.50 zlp, trochę dalej następne 6.00, nagle jakieś 4.50, potem znowu 6.50... W końcu nie wiem - "oni" mnie okradają
na bezczelnego i robią ze mnie idiotę? Płacę im za papiery, które do mnie wysyłają, a wcale o nie nie proszę. Płacę za odmalowanie na różowo fasady
banku, chociaż nikt ze mną się nie konsultował w sprawie kolorów. Wszystkie te operacje kosztują więc tyle samo co moje niegdysiejsze, wynikające z
"nieumiejętności", opóźnione powroty do domu. Trochę może przesadzam, ale "oni" przecież skubią wszystkich - Pana, Panią. Przestępczy charakter tego
rodzaju działalności jest wprawdzie łatwy do wykazania, ale już walka z tym molochem niesprawiedliwości i pazery nosi znamiona walki z wiatrakami;
lepiej więc dać sobie spokój. Co więc robić? Nic! Bierzemy tylko rower, sprawdzamy ciśnienie (najpierw w oponach), podjeżdżamy do sklepu po napoje i
batoniki (wersja człowieka fit omija ten punkt), wychodzimy z zakupami, cieszymy się, że nam w tym czasie roweru nie ukradli, wsiadamy i jedziemy w
poszukiwaniu ciszy, jedziemy, jedziemy, zawracamy, bo zapomnieliśmy komórki, w domu nieoczekiwanie natrafiamy na ciszę właśnie, siadamy w delikatnym
szoku przed telewizorem i zasypiamy, nagłe ocknięcie, żona pyta czy kupiliśmy marchewkę... my wyciągamy jedynie zmiętolony batonik, znowu zapada
cisza, tym razem raczej grobowa, więc znowu bierzemy rower, ciśnienia to już nie ma co mierzyć, wsiadamy, jedziemy, jedziemy, w poszukiwaniu...
zgiełku. Jak mówiłem, najbardziej lubię wolne po pracy. Teraz mam wolne.Wezmę rower i będę jechał, jechał...
PS. Na zdjęciu cisza.
| |